niedziela, 26 lutego 2017

Rodzina to także rozczarowania…

Ze względu na finał poprzedniego odcinka, całe mnóstwo ludu obgryzało paznokcie przed tym – oczywiście, każdy liczył na rozwiązanie zagadki uwięzionego w sali tronowej Lucyfera…! Jak wiecie, nawet mnie zaczęło to naprawdę intrygować, choć też i w pewien negatywny sposób (i do tego dzisiaj też jeszcze nawiążę). Nieoczekiwanie jednak okazało się, że Family Feud będzie tak naprawdę koncentrował się wokół czegoś zupełnie innego… Wokół czegoś, co stanowiło i stanowi esencję Supernaturala, tym razem jednak w innym ujęciu. Rodziny.

Nietypowa narada rodzinna...

Zasadnicza opowieść dotyczy potwora tygodnia, tym razem żądnego zemsty ducha, a sceny przed kartą tytułową zabierają nas do odległego na standardy serialu okresu: pół roku wcześniej. Jednak nasza duszyczka nie zrezygnowała z mordowania i teraz wkraczają Winchesterowie. Bardzo podobało mi się, że nagle oś akcji zawiązała się wokół statku, na którym to onegdaj Gavin MacLeod próbował dostać się do Ameryki. Bardzo mi się podobało, że nagle znowu wypłynęła jego postać. Nieco mniej mi się podobało to, że nie wiem, jakim cudem Winchesterowie mieli na niego namiary, ale dobrze, niech ta będzie… Niekoniecznie też byłam zachwycona faktem, że duszyca okazała się być ukochaną Gavina, no ale znowu – wszystko nam zostaje w rodzinie. Musi, by finał odcinka był taki, nie inny.

Gavin wywołujący ducha ukochanej przypomniał mi scenę z mojego ukochanego odcinka - Weekend at Bobby's - kiedy to Bobby Singer wywoływał jego ducha. Nareszcie ma to z powrotem sens.

W tym przypadku wszystko zostaje w rodzinie MacLeodów, którą dotychczas znamy jako zdrowo patologiczną. Z przyjemnością stwierdzam, że Gavin się zdecydowanie wyrodził. Jego ciepło, jego dobro i wyrozumiałość, a także miłość były tak bardzo wiarygodne, tak pełne prawdziwego zrozumienia, że aż nie mogłam uwierzyć, że mamy do czynienia z synem Crowleya i wnukiem Roweny. Tego, czego im zawsze brakowało i chyba nadal brakuje, Gavin otrzymał z naddatkiem. Rzadko kiedy na tym etapie serialu zdarza mi się naprawdę żałować postaci i łezkę nad nią uronić. Gavin bierze na siebie odpowiedzialność za to, co przydarzyło się jego ukochanej Fionie, a przydarzyło jej się chyba najgorsze, co może się kobiecie zdarzyć. Nie waha się oddać za nią życia – to jest właśnie ta miłość, której nasi pozostali bohaterowie jednak nie znają, bo nawet jeśli mieli okazję jej posmakować, jak Sam w przypadku Jess, zostało im to odebrane. To jest w gruncie rzeczy zaskakująco historia ze szczęśliwym zakończeniem. Szczęśliwym dla Gavina i Fiony, w ten bardzo przewrotny sposób.


Bo absolutnie nie dla Crowleya. W wyniku wiadomego uzależnienia ocalił chłopcu życie, był przy okazji na tyle rozsądny, by go nie wplątywać w żadne swoje gierki, po prostu zostawił w spokoju. Najlepsze, co mógł zrobić, choć nie wiem, jak w takim razie jego syn się z nim później skontaktował… Mniejsza o większość. Jednak gdzieś tam w głębi tego, czego Crowley mieć nie powinien, w głębi serca, tkwiła ta miłość rodzicielska. Miłość, która właśnie zadała mu największy cios – jego dziecko dobrowolnie zgodziło się na odejście, by tylko uratować kobietę, którą kochał. Ironiczne jest to, że w tym samym odcinku Crowley wrzeszczy na Winchesterów, by zabrali się do roboty i pozbyli się lucyferowego nasienia (damn, jak to zabrzmiało!)… I najchętniej postąpiłby nawet wbrew woli swego syna, by tylko go uratować, nawet przed nim samym… 

Po raz kolejny Crowley ma w oczach łzy...

Tu jednak na scenę wkracza Rowena. I nie z powodu, o którym pomyślałam przede wszystkim, nie dlatego, że ona szanuje wolę i decyzję swojego wnuka… no dobrze, to trochę też. Rowena jednak nie zapomina nigdy i niczego. Mogą sobie mieć z Crowleyem pakt o nieagresji, ale w niej nadal siedzi żal za to, że została zmuszona do zabicia Oscara (przyznam, że ja nawet o tym nie pamiętałam, nie obejrzałam tego badziewnego odcinka po raz drugi, nie ma na świecie tyle wódki…)… Ich rozmowa na dworcu naprawdę w pewien sposób złamała mi serce i nie wierzę, że to mówię, w jakiś sposób rozumiem rudą. Coraz bardziej w tym sezonie rozumiem wszystko, co ją ukształtowało i zaczynam jej serdecznie współczuć. Jeśli w następnym ją polubię, proszę, odstrzelcie mnie profilaktycznie.


Dwie absolutnie przepięknie wizualnie sceny...

Jest jednak i kolejna osoba, która nieoczekiwanie zawodzi swoją rodzinę – Mary Winchester. Wprawdzie postanawia w końcu przyznać się do współpracy z brytyjskim oddziałem Ludzi Pisma, robi to jednak trochę na zasadzie „Nie no, jasne, kłamałam, o mało nas nie zabiłam, ale wszystko OK, nie?” Bardzo jestem ciekawa, w którą stronę ten wątek teraz pójdzie, bo jeśli Winchesterowie łykną to jak młode pelikany, to ja strzelam focha. Jak stąd na Coruscant. Bo rodzina to nie tylko miłość i odpowiedzialność, ale i to gorsze – zdrada i zemsta, większa i mniejsza.



Trzy twarze Winchesterów...

Zaskakujące, że na tym tle to demony okazują się być najbardziej lojalne. Oczywiście, mówimy tu o Elicie Elit, Książętach Piekła, ale to Dagon będzie robiła wszystko, byleby tylko ocalić dziecko swego Pana, a siłą rzeczy i jego matkę. Jasne, spodziewamy się, że kiedy będzie miała sposobność, nasza supernaturalowa Rosemary zaliczy spektakularny zgon, ale póki co Dagon bawi się w T-800 i ma dużą szansę na to, by i dziecko, i matkę chwilowo uratować… W imię lojalności do Ojca, swego Stwórcy.


Demons are dicks... and the angels? They are even bigger dicks..

Który, jak się okazuje, jest jak najbardziej prawdziwy i w swoim najlepszym naczyniu, jakie dotychczas opanował. Dla mnie również Mark Pellegrino jest jedynym słusznym Lucyferem… Wyjaśnienie dotyczące Nicka nie do końca mnie jednak zadowala, bo dotychczas przyjmowałam, że jego vessel się po prostu rozpadł, zważywszy na stopień rozkładu i fakt, ile demoniej krwi musiał wypić. Nie do końca kupuję fakt, że Crowley od razu przechwycił ciało – jeśli coś tam jeszcze zostało, wyłącznie „na wszelki wypadek” – jeśli już coś, to do sekcji chyba – pamiętamy jeszcze te czasy, kiedy demony chciały badać naczynia, by sprawić, co sprawia, że się na gospodarzy dla Łask anielskich nadają… Przed chwileczką spojrzałam na Swan Song, Nicka wśród ciał na podłodze domu w Detroit nie widać… No ale cóż… Natomiast Crowley… Crowley zachowuje się z jednej strony jak głupiec, z drugiej strony, jak zresztą podpowiada nam piosenka grana na zakończenie – igra z ogniem. Lucyfer nie da się długo więzić, zwłaszcza jeśli na wolności są i działają jego wierni Książęta. Jeśli miał możliwość odesłania Lampki do Klatki, powinien z niej skorzystać, bo przeciwnik jest zbyt potężny, by z nim pogrywać, nawet w imię słusznej zemsty… Kolejna rzecz, którą nie do końca kupuję, to skopiowanie materiału tworzącego Klatkę przez demony… poważnie? Tamta była stworzona przez Boga, nie widzę możliwości zreplikowania czegoś takiego… Plot hole. Drugim jest to, o czym wspominałam tydzień temu – Ludzie Pisma dysponujący artefaktem zdolnym uwięzić Szatana… i nie robiący nic podczas Apokalipsy? Jakoś się nie sprawdzają jako obrońcy ludzkości przed nienazwanym, no chyba że Apokalipsa miała odbyć się tylko na terenie Stanów Zjednoczonych, a oni uznali to za sprawiedliwość dziejową i wyrównanie rachunków za herbatkę w Bostonie… wszystko możliwe…


Powiem tak – to był naprawdę niezły odcinek, co mnie dziwi, patrząc na scenarzystów. Nie miałabym nic przeciwko kilku kolejnym w tym klimacie…


Supernatural 12x13 Family Feud, scen. B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. P. J. Pesce, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Sheppard, Ruth Connell i inni.

niedziela, 19 lutego 2017

Do teściowej, samochodu i przepaści dorzucam kota!

Podejrzewam nieśmiało, że będzie to najcięższa do napisania recenzja w historii tego bloga. Nawet w dziesiątym sezonie nie żywiłam bowiem tak bardzo mieszanych uczuć odnośnie odcinka jak od wczoraj. Nadal zresztą jestem wściekła i nadal mam duży problem, nie tylko z kwestią Crowleya. To jest pan pikuś, jak mawiali starożytni Rzymianie. Jednocześnie jednak tak bardzo dobrze żarł i tak bardzo mi się podobał, bo znowu sięgnął do mitologii jak za najlepszych czasów Kripkego. Normalnie teściowa-samochód-rzeka-i twoje-ulubione-zwierzątko na dodatek.


Jakie to dobre było... Klasyczny western, Tarantino... Dajcie mi więcej!

Pod względem technicznym ten odcinek był niemalże doskonały. Montaż, karty tytułowe dla poszczególnych sekwencji nie bez powodu przywołują na myśl Wściekłe psy Tarantino i jest to bardzo w dodatku zgrabnie zrobiony hołd dla tego klasycznego już filmu. Olbrzymią przyjemnością jest też odgadywanie źródeł popkulturowych tychże kart i sprawiło mi to niesamowitą radość. Wychodzi na to, że Richard Speight Jr. oprócz bycia niezłym aktorem i duszą towarzystwa, jest naprawdę bardzo sprawnym reżyserem, bo taki odcinek mimo wszystko łatwo położyć. Jestem pełna uznania.

Podoba mi się w tym odcinku, jak ładnie balansuje między tematem ciężkim a lekkim sympatycznym wstępem w jadłodajni, gdzie całe towarzystwo zachowuje się po prostu „po swojemu”, wychodząc na przekrzykującą się bandę chłopców, których uspakajać musi matka. Zresztą tutaj znowu kłania się Tarantino. Jest to chyba najbardziej przyjemny wstęp do trudnej opowieści, jaki ostatnio w naszym serialu pamiętam.

Ta piękna chwila, kiedy brytyjscy Ludzie Pisma wpisani są do komórki Mary jako "Hobbici"...

A pan Ketch popija herbatkę w przydrożnym barze.

Bo łatwo nie będzie. W jednym odcinku mamy kilka motywów: brytyjscy Ludzie Pisma, powrót najpiękniejszego rewolweru świata, nowe uzupełnienie SPNowej mitologii w postaci Książąt Piekieł oraz spieprzenie tego, co zostało już ustalone w poprzednich sezonach. Wybaczcie mój klatchiański. Zacznę może od pierwszego punktu – Ludzie Pisma. Z jednej strony robią dokładnie to, co obiecali, przyczyniając się do wyrzynania istot ponadnaturalnych w Ameryce, z drugiej jednak widać, że łowcy – tak jak było sugerowane na początku sezonu – są dla nich zaledwie środkami do osiągnięcia celu. Nieodpowiedzianym pozostaje pytanie, czy Ketch rzeczywiście nie wiedział, czym jest Ramiel czy było mu to zasadniczo obojętne, bo jeśli Mary Winchester zginie, ktoś inny przejmie pałeczkę i może uda się bezcenny skarb zdobyć. Właśnie właśnie, Kolt! Jeżeli Ludzie Pisma wiedzieli o Kolcie, to dlaczego dopiero teraz po niego sięgnęli? Oczywiście, do momentu, kiedy John Winchester zdobył go jedenaście lat temu (plus dwa lata, o których twórcy zapominają), Kolt był jedną wielką zagadką, później jednak, z ich kontaktami, musieli jego drogę jakoś odtworzyć – skoro wiedzieli, gdzie się obecnie znajduje. Nikt mi nie wmówi, że woleli się w Ameryce nie pokazywać, nikt mi nie wmówi, że nie chcieli wchodzić w paradę amerykańskiemu oddziałowi, bo ten już nie istniał. Trochę to takie sięganie po artefakt od czapy, ale niech będzie. Nie do końca tylko wiem, kogo oni zamierzają tym rewolwerem ustrzelić, skoro Lucyfera nie zabije, ale może o tym nie wiedzą… Yeah, right. A może… a może jest w stanie zabić nefilima? Z drugiej strony, w ósmym sezonie wystarczyło do tego anielskie ostrze. No cóż, może to tylko kwestia dołączenia tego do kolekcji, okaże się. Bardziej się zastanawiam, skąd ten złoty poblask ze skrzyni… Ale może była po prostu wyłożona złotem, podświetlanym jak lodówka, kiedy tylko ktoś ją otworzy…

Pisnęłam jak klasyczna fangirl na ten widok!

Zaciekawiła mnie Mary – kiedy stała się tak albo bezwzględna, albo wręcz głupia? Oczywiście, nie miała pojęcia, na co właściwie napuścili ją Ludzie Pisma, ale jeśli już nawet nie wspomnimy tutaj o paskudnym wykorzystaniu Wally’ego, przychodzi mi natychmiast na myśl scena w szopie, gdy Ramiel daje im trzydzieści sekund na zwrot skradzionego artefaktu. Mary wie, czego on chce, wie też, jak bardzo ryzykuje – życiem swoim i swoich chłopców (taaa, Cas został zaadoptowany, niech sobie przypomni los Adama i nadmiernie się nie cieszy). Jest to posunięcie… co najmniej dziwne. O ile pamiętam, Winchesterowie nigdy przy niej nie wyrazili się specjalnie negatywnie o brytyjskim oddziale Ludzi Pisma, poza, rzecz jasna, ich bezwzględnością i faktem, że mają naprawdę dobry powód, by Angolom nie ufać. Jakby mnie ktoś torturował, też bym mu nie ufała. A Mary w to wchodzi i trzyma w sekrecie, bo…? Wie, że źle robi? To na cholerę?

Ja się pytam, co tam tak świeciło... Ja się grzecznie pytam...

Jestem absolutnie i bezwarunkowo zachwycona pojawieniem się Książąt Piekieł – pierwsze demony stworzone zaraz po Lilith, arystokracja jak w paszczę strzelił… Co ciekawe – dzielący tak charakterystyczny, unikalny dotąd, zarezerwowany dla Azazela kolor oczu. Nie działa na nich żadna ze standardowych broni, co jest bardzo miłym urozmaiceniem, bo jakże zabić takiego – no chyba że ktoś użyłby Kolta – stąd może przywołanie naszej ulubionej bron. Azazel zszedł, jak pamiętamy, po prostu spektakularnie, zapewne i w tym przypadku nie byłoby specjalnego problemu. Mam cichą nadzieję, że Asmodeusza, Gorgonę i Dagona (zwłaszcza tego ostatniego z przyczyn wiadomych <3) na ekranie zobaczymy, bo nie wprowadza się takich postaci do scenariusza, jeśli nie chce się ich wykorzystać… Tak wiem, jestem naiwna jak diabli. Mogą być trudnymi przeciwnikami, jak jednak wpasują się w aktualny układ sił? Mam wrażenie, że bez problemu i oczywiście jest to związane z tym, na co będę za chwilę narzekać. Dalej – Włócznia Michała. Taka piękna broń i już jej nie ma! Jestem zrozpaczona, tym bardziej, że chodziło tu zaledwie o uśmiercenie Castiela – tak, wiem, nie bijcie mnie. Ja po prostu nie mogę na niego patrzeć, pomijając już to, że na tym etapie „zatrucia” włócznią obrażenia wewnętrzne powinny go wykończyć. No ale dobrze, to anioły i magia, więc właściwie nie ma sensu się czepiać za bardzo. Efekt materializowania się włóczni będzie za to niezmiennie jednym z moich ulubionych w Supernaturalu.


Excuse me while I'm fangirling... again...

Przy okazji – Ramiel był absolutnie uroczy, aczkolwiek, niestety, trochę w klimacie Kaina. Rozumiem, że chcemy stworzyć demony nietypowe, siedzące sobie w małej chatce na prowincji, znudzone światem, znajdujące przyjemność w rzeczach codziennych, drobnych, ale tutaj podobieństwo jest, moim zdaniem, zbyt duże. Również fizyczne – bardzo podobny typ urody, sposób mówienia… Rozumiem, że popadamy tutaj nieco w rutynę? Tak czy siak, Książę Piekieł wracający z łowienia ryb, gwiżdżący La donna è mobile pewnie zostanie ze mną na długo. Plus, miał facet charyzmę, trzeba mu to przyznać. Jakby jeszcze nauczył się, że wroga od razu trzeba pchnąć ostrym końcem broni jak ma się szansę, byłoby znacznie lepiej… Bo to parowanie Lancy łopatą wywołało u mnie ból zębów.


No dobra, dochodzimy do moich problemów, w tym jednego zaznaczonego w przedwczorajszej notce. Już porzucałam nieco mięsem na ten temat, ostrzegam, że napięcie mi nie zelżało, dalej ciężka cholera mnie trafia na to, że z Crowleya zrobiono mi tutaj po prostu tchórzliwego oportunistę, przez przypadek trafiającego na piekielny tron. Nie, po prostu tego nie kupuję. Nie, nie i jeszcze raz nie. Rozumiem, że scenarzyści obecnie złapią się wszystkiego, co da im jakikolwiek pomysł na plot twist, ale na bogów, Ludwiku Dornie i Sabo, nie idźcie tą drogą! Częścią tego, co tworzyło Crowleya jako niesamowity i nieprzeciętny czarny charakter, był właśnie jego spryt, talent i odwaga, by zawsze podjąć ryzyko i uciec się do działań niekonwencjonalnych – jak choćby w toku sezonu szóstego, kiedy współpracował z Castielem. Jest w jakimś stopniu administratorem, ale do moment ostatniej próby był też Wielkim Manipulatorem, który robił, co chciał ze wszystkimi dookoła. To się nagle nie pojawiło. Nie kupuję mianowania go przez Ramiela przez totalny przypadek. Nie i tyle. Nie przyjmuję tego do wiadomości. Idźcie sobie, scenarzyści, do końca upupiać Castiela. I udławcie się.
Tym bardziej, że gdy Crowley podjął negocjacje z Ramielem, jego argumenty wcale nie były idiotyczne. Były to argumenty bardzo sensownego i myślącego władcy, a zważywszy na to, co dzieje się w Piekle od kilku sezonów, wiemy, że raczej wtedy się tego wszystkiego nie nauczył. Odmawiam zatem zaakceptowania niektórych faktów z tego odcinka.

A tak w ogóle to Crowley znowu ratuje wszystkim cztery litery, rezygnując tym samym z posiadania broni naprawdę unikalnej.

Piękna ta lanca... Amerykańska...

Drugim moim problemem jest samo zakończenie. Oczywiście, wrzasnęłam radośnie, jak tylko rozpoznałam głos osoby towarzyszącej Crowleyowi w jego sali tronowej, ale niemal natychmiast zaczęłam główkować – czy to jest prawdziwy Lucyfer? Czy jest to może jakaś projekcja? Czy może urojenia Króla Piekła? Bardzo chciałabym usłyszeć odpowiedzi na te pytania, bo jeśli to rzeczywiście esencja Lucyfera uwięziona w jakiś sposób w budzie, którą miał okazję zamieszkiwać poprzednio Crowley, to chcę się dowiedzieć JAK TO DO CHOLERY MOŻLIWE. I proszę bogów tylko o to, żeby się nie okazało, że jest to Klatka, ot, taka a nie inna jej manifestacja w świecie fizycznym. Bo – o ile pamiętam poprzedni sezon (a próbuję go jednak intensywnie zapomnieć) – ten konkretny „pałac” Crowleya jest zawieszony gdzieś pomiędzy światem realnym a zaświatami, przecież Winchesterowie weszli tam jak do siebie, próbując zabić Amarę w Our Little World. Chciałabym zatem usłyszeć sensowne wytłumaczenie tego, co tam się dzieje, bo inaczej strzelę focha. Pamiętacie może jeszcze, co było potrzebne, by w sezonie piątym wtrącić Lucyfera znowu do Klatki? Ja pamiętam, długo płakałam przy Swan Song. Jeśli brytyjscy Ludzie Pisma mieliby gadżet potrzebny do uwięzienia Lampki, a radośnie pozwolili mu robić Apokalipsę, to przestają być jakkolwiek wiarygodni. I tak, wiem, na tym etapie nikt nie myślał o czymkolwiek w tym stylu, jednak fajnie byłoby kontynuować serial, nie robiąc tak cholernych błędów logicznych.


Kurczę, naprawdę chciałabym napisać samo dobre o tym odcinku, ale nie mogę. Dawno nic mnie tak zarazem nie zachwyciło i nie zirytowało. Może i mitologizuję Króla Piekieł, jak mi to zarzuciła Dorota, ale razem ze mną w tym piekielnym kotle jest jeszcze naprawdę całkiem sporo ludzi. Tego się nie robi.

A na koniec pozwolę sobie jeszcze na facepalm taktyczny związany z rewelacyjnie dobranym miejscem na zaczajenie się na wroga przez Sama. Ramiel otwiera mocniej drzwi i Winchester leci na pysk.. Ło jeżu kolczasty...


Supernatural 12x12 Stuck in the Middle (With You), scen. D. Perez, reż. R. Speight Jr., wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

piątek, 17 lutego 2017

Naprawdę? Naprawdę?

Będzie to post pisany na szybko i na dużym wkurzu. Właśnie obejrzałam najnowszy odcinek i jakkolwiek chciałam do recenzji usiąść na zimno i przemyślawszy, nad pewną kwestią do porządku dziennego tak łatwo nie przejdę. Zapewne domyślacie się, o co chodzi. Oczywiście, o przejęcie tronu w Piekle przez Crowleya.

Cały czas konsekwentnie przedstawiano to jako część Wielkiego Planu Crowleya, Wielkiego Manipulatora, który postawił wszystko na jedną kartę i sprzymierzył się z Winchesterami, by pokonać Lucyfera. Wprawdzie w Abandon All Hope… mówi, że chodzi o plan wykończenia wszystkich demonów przez Syna Jutrzenki, jednak patrząc na wszystko, co dostaliśmy w sezonie szóstym, oczywistym staje się, że to li i tylko Plan stanięcia na czele piekielnych zastępów. Zwłaszcza, że mieliśmy w gruncie rzeczy całkiem nielicznych przeciwników, nawet jeśli całkiem uroczych – jak chociażby Meg. Pewnie, demony nie szanowały Crowleya, ale zaakceptowały jego przywództwo. Jasne, przy każdej nadarzającej okazji zmieniały fronty, jak choćby w przypadku Abaddon, ale to już urok piekielnego społeczeństwa – nie spodziewam się specjalnej lojalności po demonach… Crowley zaryzykował i wygrał. Część tego, co czyniło jego postać naprawdę dobrze napisaną i unikalną.


Do tego odcinka. Dzisiaj dowiedziałam się, że Crowley został Królem Piekła przez pieprzony przypadek. Tak. Przypadek. Tak naprawdę zamierzał oddać koronę Ramielowi, Księciu Piekieł i straszliwie się zdziwił, że ten jej nie chce. Jakby tam przyszedł Przypadkowy Demon Nr 6988, też dostałby tę fuchę, co już zresztą widać po towarzyszce Crowleya. Crowley z wielką uciechą i chęcią akceptuje. NIE zabijając demonicy, która zapewne z wielką radochą podzieli się informacją, jak to Crowley nie został wcale namaszczony przez Księcia ze względu na jakieś przymioty osobiste czy zasługi, ale tylko dlatego, że był pod ręką.


Nie było żadnego Planu. Nie było konsekwencji.

Dziękuję wam, scenarzyści. Udławcie się.

Od kilku sezonów Crowley jest systematycznie upupiany – najpierw uwięzienie w Bunkrze, potem uzależnienie od ludzkiej krwi, mamusia, nadmierne oddanie Deanowi Winchesterowi… Desperackie łapanie się wszystkich brzytew, by tylko utrzymać się na powierzchni. Pamiętacie, że niejeden raz zastanawiałam się, co jeszcze mu się przydarzy, czy jeszcze kiedyś będzie taki, jak niegdyś. No to się dowiedziałam.


Trafia mnie szlag. Chyba sobie włączę The Devil You Know. Na „Lovers in league against Satan” zawsze można liczyć.

niedziela, 12 lutego 2017

Ach te wiedźmy!

Po naprawdę fatalnym wznowieniu serialu po hellatusie, ale i kapitalnej anielskiej opowieści, sytuacja się zdecydowanie poprawiła. Znowu mamy MOTW, a teraz z potworami, które zawsze robiły dobre odcinki, żeby wspomnieć tu chociażby o Malleus Maleficarum. Przyznam, że trochę się bałam obecności Roweny, ale wyjątkowo mi ruda tym razem nie przeszkadzała.

Jedynym, czego mi w tej scenie brakowało, była przebitka na jakiegoś nieszczęśnika, wijącego się jak Dean bawi się laleczką.

Wręcz przeciwnie – pasowała do całej sytuacji, a bardzo podobało mi się powiązanie jej historii z historią Loughlinów. Miło wreszcie poznać trochę jej punkt widzenia, w końcu nie jest jedynie „tą złą wiedźmą” z Piekła rodem, mamusią Crowleya. Rozmowa z Deanem, a potem z Catrioną dała nam bardzo interesujący wgląd w przeszłość Roweny, która wcale nie była taka różowa, jakby się mogło wydawać. Opowieść o tym, jak pojawiła się na progu Loughlinów, jest opowieścią wyjątkowo smutną i sprawia, że człowiekowi robi się wiedźmy po prostu żal. Jasne, ma swoje za uszami, nadal jej nie znoszę, ale jest to informacja cokolwiek manipulująca naszym stosunkiem do postaci. Co więcej – równie ciekawą informacją jest ta, że to brytyjscy Ludzie Pisma stali za jej opuszczeniem Szkocji. Oznacza to, że w przypadku nieuniknionej konfrontacji, Winchesterowie będą mieli nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Albo wprost przeciwnie. Jeśli Mary rzeczywiście zaangażuje się w działalność Anglików, bracia mogą nie chcieć się w to mieszać albo mogą chcieć jej pomóc. Teraz są winni Rowenie przysługę. Wprawdzie mowa jest o małej, jednak niewykluczone, że mogłaby ona przybrać taką nieoczekiwaną formę. Zaczyna mnie to ciekawić i mam tylko nadzieję, że nikt o tego drobnego szczegółu nie zapomni.

Doprawdyż doskonały dowcip :P

Zaskakuje mnie, jak bardzo potężna jest magia w ostatnich sezonach. Wprawdzie zawsze można było się spodziewać czegoś naprawdę dużego ze strony wiedźm, we wcześniejszych latach wszelkie magiczne sztuczki miały na ogół coś wspólnego z demonami i paktami. Od jakiegoś czasu już nie. Księga Przeklętych, Czarny Kodeks… Wielki Kowen, za którym tęsknię rozpaczliwie – czy ktoś jeszcze karmi tego malutkiego chomiczka w Piekle czy zginął zapomniany, kiedy dokonała się tam zmiana władzy? Tęsknię za koncepcją Wielkiego Kowenu, tak przy okazji. Nie wierzę, że odcięcie jednej głowy wiedźmiego towarzystwa i zglanowanie Baby Jagi załatwiło temat na dobre, wydaje się to raczej niemożliwe. Niezmiennie mam więc nadzieję, że do sprawy wrócimy, a na razie można rozkoszować się drobnymi przyjemnościami w stylu druidzkiej rodziny posiadającej księgę o niesamowitej mocy i dysponującej wieloma niezwykłymi zaklęciami… Bardzo okrutnymi zaklęciami.

Witamy pana Gale'a po raz trzeci w SPNie. Zaliczył ofiarę, zaliczył demona, teraz wiedźmę... :) Powinien dla odmiany następnym razem wystąpić jako anioł. 


Bracia przeszli przez wiele – Piekło, Apokalipsa, Czyściec i inne tego typu przyjemności, a jednak jeszcze się trzymają – czasem lepiej, czasem gorzej, ale dają radę, dosyć często przy wsparciu lokalnego businessu gorzelnianego. Właściwie żadne zagrożenie fizyczne nie daje im rady, bo jeśli zejdą, to ktoś jakimś cudem ich i tak wskrzesi (choć pytanie, który Żniwiarz w ogóle teraz zamieni z nimi choćby jedno zdanie po śmierci Billie). Jednak perspektywa utraty pamięci, mentalnego powrotu do stanu niemowlęcego, jest doprawdy przerażająca. Zemsta naprawdę doskonała. I tak, przerażenie bierze i dreszcz przechodzi, kiedy obserwuje się Deana recytującego do lustra zdania potwierdzające jego tożsamość, nawet jeśli chwilę wcześniej śmiało się z jego zaników pamięci w barze, prób nazwania lampy, a radość na widok Scooby’ego była radością zza czwartej ściany, bo wszyscy kiedyś widzieli memy porównujące Winchesterów i Gang Scooby’ego. Jensen jest aktorem wielkim, był w stanie to uciągnąć, zapewniając nam zarówno chwile łzawe, jak i radosne, jednak na pewno nie pozostawiające obojętnymi.

 Fani narzekali ostatnio na liczne rozmowy w Impali...? Będzie rozmowa w łazience!

Chyba jeden z najśmieszniejszych motywów w tym odcinku.


Łapki w górę, komu się przypomniało Yellow Fever i Dean oferujący, że zajmie się latarką :)

Niestety, znowu wracamy do koncepcji Samsell in Distress i naprawdę trochę mnie już szlag trafia, kiedy młodszy Winchester lezie jak ta sierota w pułapkę. Więcej – wiedzieli, z jaką magią mają do czynienia – dlaczego Rowena nie przygotowała mu hex baga, który przynajmniej częściowo ją blokował? Tak, nie zgłębiła Księgi, niemniej jednak bez wątpienia mogłaby ofiarować coś, co dałoby mu jakąkolwiek przewagę. A tak Sammy ma jak zwykle wyglądać uroczo, kiedy uderza w półkę z książkami i popisać się rozplątywaniem najbardziej skomplikowanych węzłów. To naprawdę staje się już powoli uciążliwe.


Niemniej jednak to chyba jedyna rzecz, którą mam do zarzucenia temu odcinkowi. Było bardzo smacznie i mam nadzieję, że trafi nam się jeszcze trochę wiedźm...


A w bonusie jeden z memów :)

Supernatural 12x11 Regarding Dean, scen. M. Glynn, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, R. Connell, V. Gale i inni.


niedziela, 5 lutego 2017

Wszystko fajnie, tylko po co ta łopatologia?

Kurczę, nie spodziewałam się, że jakikolwiek jeszcze odcinek z wątkiem anielskim i Castielem w roli głównej będzie mi się podobał! Nie bez zastrzeżeń, ale ogólne wrażenie mam więcej niż dobre.

To ja zacznę od Impali... Tak klasycznie.

Choć przyznam, że na początku mnie odrzucało. Dean fochający się na Castiela tym razem o uratowanie im życia doprowadzał mnie do spazmów. Dean po prostu musi mieć problemy życiowe – a to z bratem, a to z mamusią, a to z aniołem stróżem. Szczęśliwie, szybko ustąpiło to miejsca głównemu tematowi odcinka i od razu było lepiej. Niestety, nie uniknęliśmy długich spojrzeń Casa i Deana, kiedy uświadamiali sobie, jak to żyć bez siebie nie mogą. Jestem w jakiś sposób fandomowo upośledzona, bo – pop pierwsze – z założenia nie shipuję, po drugie – nie rozumiem 99% popularnych pairingów – Destiel właśnie do nich należy. Pojmuję, że twórcy boją się w jakiś sposób urazić fanów tego rozwiązania, ale wyraźniej widać, jak nikt nie potrafi tego sensownie rozwiązać. A jak wiemy, Jensen Ackles czuje się wyraźnie z tym niekomfortowo. Ja wiem, że to może być objawienie stulecia, ale te długie powłóczyste spojrzenia, które sobie Dean i Cas posyłają, naprawdę nie są rozwiązaniem.

Dobra, rozpisałam się tu o Destielu, a w sumie nigdy nie zamierzałam specjalnie tematu poruszać. Samo wyszło. To może raczej przejdę do rzeczy, co?


Fajna, intrygująca postać. I w gruncie rzeczy niejednoznaczna.

Główny wątek odcinka – zemsta Lily na aniołach, które zabiły jej ukochanego i córkę jest po prostu znakomity! Bardzo nieoczywisty, na początku naprawdę intrygujący i stawiający wiele pytań. Jak na tym etapie serialu – wielkie brawo!!! Podoba mi się zarówno historia samej postaci – żądnej krwi matki, jak i sposób, w jaki ona swoich praw dochodzi (a nawiązanie do Kill Billa jest urocze). W dodatku sposób, który jest nowością. Owszem, mieliśmy już nieraz wzmianki i pewną demonstracją magii enochiańskiej, ale nie było nam dane oglądać jej w tak interesującym wydaniu. Szaleńczo podobało mi się też, że magia kosztuje, a jej kosztem jest dusza, najbardziej wartościowa waluta świata supernaturalowego. Prześliczne delikatne nawiązanie do Sezonu 6 – nie przestawałam się uśmiechać, kiedy słuchałam rozmowy Sama i Lily.


Bardzo uroczy ten Castiel :) 

Podobają mi się „dziewiętnastowieczne” anioły – silne, nie mające żadnych zahamowań, by ukarać tego, kto śmiał naruszyć niebiańskie prawo. Od zawsze wiemy, że panował tam ciężki zamordyzm, ale znowu widać, że oprócz swojej misji, mają również poczucie braterstwa tudzież przyjaźni wynikającej z przynależności do tego samego oddziału. Tym bardziej boli przywołanie Baltazara, który zginął głównie dlatego, że chciał pomóc Castielowi.

Absolutnie przepiękne ujęcie.

Rozwijana jest mitologia związana z nefilimami, więc możemy się spodziewać, że dziecko Lucyfera będzie miało swój udział w dalszej części sezonu (choć może to być równie dobrze zmyłka). Byle nie było tak jak z Jessiem… Dotychczas wiedzieliśmy, że są nietolerowanym wynaturzeniem, teram wiemy już dlaczego – „gdy zyskują potęgę, giną całe światy.” No cóż, klasyczne anioły nie miałyby z tym problemu, dla nich zabicie dziecka to jak splunięcie i tu jako przykład może nam spokojnie posłużyć Ishim. Kupił mnie jako postać – cyniczny, zimny, odnoszący się z pogardą do ludzi. Chciałam, by został tym modelowym aniołem rodem z poprzednich sezonów i w jakiś sposób był też pozytywną postacią. Niestety, jesteśmy na etapie, kiedy takie zachowanie oznacza czarny charakter. Wyjątkowo zresztą szczwany i przyjemnością było oglądać, jak gra Deanem i Castielem i ciska po ścianach zarówno braćmi, jak i Lily. Ishim jest amoralny, ale czy jest zły zgodnie z anielskim punktem widzenia? Jego błędem jest fascynacja kobietą, poza tym jest klasycznym skrzydlatym, najbardziej klasycznym, jakiego przyszło nam od dawna spotkać, bo przecież pamiętamy, że „demony to sukinsyny, a anioły są jeszcze gorsze.” Aż mi się Uriel przypomniał.


Choć mieliśmy w tym odcinku kilka powrotów, ja się najbardziej cieszę z Iana Tracey. Mam do niego słabość od czasów Sanctuary.

Ishim ma jednak był zły poprzez kontrast z Castielem. Anielscy przyjaciele Casa wypominają mu, że zmiękł – że „kiedyś był dobrym wojownikiem, a upadł tak nisko.” Upadł, oczywiście, przez kontakt z Winchesterami. Anioły cenią sobie co innego niż ludzie, zawsze tak było. Dlaczego? Bo nimi pogardzają, ale tu dowiadujemy się, że ich się po prostu boją – to ludzie im zagrażają, nie oni ludziom (choć doprawdy nie wiem, jak). Tymczasem Castiel zaczął o nich dbać, pokochał, zrobił się rozważny i na zdrowie mu to nie wyszło. Aż mi się łezka kręci w oku, bo przypomina mi się inny anioł, który zdecydował się umrzeć „dla bandy karaluchów.”


Skrzydła!!!! Och bogini, stęskniłam się za tym widokiem. Jest niezmiennie piękny.

I tu trochę leży mój problem z tym odcinkiem, bo mamy pokazane dwie skrajności – z jednej strony Ishim, z drugiej Castiel. Oczywiście, dla większości widzów to ten pierwszy będzie godzien potępienia. Ja nie mówię, że postąpił dobrze – w wielu przypadkach, ale jako postać był znacznie ciekawszy niż nasza znajoma ameba. Jednocześnie miałam trochę takie wrażenie, że scenarzyści – pokazując nam ten kontrast – rzucili nam w twarz „Widzicie, jaki był Castiel i jak to dobrze, że się zmienił? Widzicie? No! To nie narzekać!” Ale to tak nie działa – Cas od początku był zupełnie inny niż reszta jego braci. Mnie nadal boli, kiedy widzę te jego bezradność – idiotyczną, bo przecież nie ma zaledwie skrzydeł, pozostały mu inne moce. Przykro mi, ale mnie to nie przekonuje, ja nadal chciałabym zobaczyć w nim ślad Wojownika Pana z 4 sezonu. Bo teraz ma się wrażenie, że Winchesterowie nie tyle go „oswoili”, co upupili - a najlepiej widać to w scenie w jadłodajni. Takie na siłę to było.

Hahaha, będziemy pilnować naszego anioła i nic Wam do tego!

Ale to chyba jedyne, co mi w tym odcinku naprawdę przeszkadzało, bo sam w sobie był bardzo dobry. Aczkolwiek rodzi się pytanie – co Niebo zamierza zrobić z małym nefilimem? Czy w ogóle zamierza zrobić cokolwiek? Czy znowu obejrzymy pokaz z zastraszonymi niekompetentnymi skrzydlatymi w roli głównej? Aż tęsknię za Naomi…


Supernatural 12x10 Lily Sunder Has Some Regrets, scen. S. Yockey, reż. T. J. Wright, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, I. Tracey i inni.