niedziela, 29 stycznia 2017

Co to, do diabła, ma być?

Prawie przegapiłam premierę nowego odcinka. Są dwa powody – jeden z nich to niekończący się hype na Rogue One i niejakiego Orsona Krennica. Drugi jest chyba poważniejszy na tym blogu – zero jakiegokolwiek zainteresowania losami Winchesterów po ostatnim odcinku. Wiem, brzmi to straszliwie poważnie, ale taka prawda. Finał LOTUSa był tak kiepski i nieudany, że osobiście mi wisiało, co wymyślą scenarzyści w następnej odsłonie dramatu. Musieliby zafundować nam naprawdę dobre rozwiązanie, żeby wyjść z tego burdelu w miarę wiarygodnie.

Jeżu kolczasty, jak ja żałowałam, że nie zaopatrzyłam się w procenty na ten odcinek.

No i niestety. Po raz drugi w życiu zdarzyło mi się oglądać nowy odcinek Supernaturala niejako w tle, bo szkoda było mi czterdziestu minut mojego życia. Kompletnie nudny i niewzruszający mnie odcinek. Bo jak potraktować coś, co powinno być kopiącą w cztery litery wielką ucieczką, a stało się po prostu nudnym spacerkiem z Reaper ex machina w roli drugoplanowej?

Winchesterowie oficjalnie próbowali zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych, tak? Jasne, kupuję zamknięcie ich w tajnym rządowym kompleksie, ale tajność tego kompleksu była tak wielka, że nie uwzględniono go w żadnym budżecie, bo w całej instalacji służy na oko dziesięciu żołnierzy, a sprzętu i możliwości nie mają prawie żadnych. Moment, w którym bracia tak po prostu radośnie sobie wychodzą z tej super duper sekretnej instalacji po wydostaniu się z kostnicy, był pierwszym, w którym strzeliłam picardowskiego facepalma. 

Picard Facepalm  w najlepszym wydaniu tego miesiąca.

Nie no, ja rozumiem, że nikt akurat mógł tamtędy nie przechodzić, ale co w takim razie z kamerami, które MUSIAŁY w takim miejscu się znajdować? Człowiek od ochrony poszedł sobie akurat do kibelka, a zmiennika nie miał? Co z kamerami na zewnątrz? Więcej – jeśli był to kompleks wojskowo-rządowy to co z czujnikami ruchu? Do diabła, na rynku dostępne są lampy z czujnikiem i to raczej tanie jak barszcz. Nie dla rządu Stanów Zjednoczonych, obviously. Sześciu radosnych żołnierzyków plus dwóch dowódców (do nich jeszcze dojdę) najpierw idzie sobie ładnym szykiem, który jednak nic specjalnie nie da, jeśli chodzi o łapanie zbiegów, a później – idealnie dla historii – się rozdzielają? Skąd oni wzięli tych żołnierzy? Z polskich agencji ochrony, emeryci i renciści, 5 zł za godzinę?


Dean śpiący na kibelku, Sam utrzymujący się w formie... Jakoś tak dziwnie to mi nie pasowało... I jeszcze Dean zaznaczający upływ czasu... 

Dwaj panowie dowodzący… Zapewne pochodzący z tej samej agencji ochrony, no dobra, jeden może z szeregów włoskiej mafii, bo preferuje szybkie i bezpośrednie rozwiązania. Jego starszy kolega z kolei naczytał się podręczników psychologii i innych bzdurnych kawałków – MA PLAN. Plus, jako osoba, która nie była już w akcji zapewne od dłuższego czasu, idzie z innymi na poszukiwanie niebezpiecznych zbiegów – z zadyszką po pół godzinie lekkiego spacerku… Jak oni w ogóle tych Winchesterów dogonili tym spacerkiem? Ponadto obaj panowie są ciężkimi idiotami, ponieważ mając akta obu braci i podejrzewając ich o bycie częścią zorganizowanej grupy przestępczej, po prostu zakładają, że oni rzeczywiście byliby w stanie zachować się jak osły patentowane i zapalić na spokojnie lampę w domku na skraju lasu… I pakujemy się w tę pułapkę ot tak, bez żadnej refleksji… Masakra. Nie kupuję tego, po prostu nie kupuję. Zdarza mi się napisać sobie w fanfiku głupich przeciwników dla moich bohaterów, ale robię to z pełną świadomością i potem chowam do szuflady, czytając sama po jakimś czasie i zaśmiewając się do rozpuku. Albo i nie.

I jeszcze jedno. Tajna baza rządu USA poszła z dymem i krwią za sprawą pana Ketcha, a nikt nie kiwnie palcem? Błagam... Nie obrażajcie mojej inteligencji...

A przy okazji – bardzo żałuję, że nawet nie podjęto próby wyjaśnienia, kim był ten agent SS, tak bardzo cięty na Winchesterów. Naprawdę patrzył mi na jakiegoś demona albo innego anioła, z tych, co to braci organicznie nie znoszą. Niestety, był tylko standardowym tępym stróżem prawa numer 16.

Czy ktoś mógłby wreszcie napisać kompendium dla scenarzystów? Bohaterowie zachowują się tak bardzo out of character, że to aż boli. Kto jak kto, ale Dean raczej nigdy nie zawarłby już żadnego paktu z żadnym bytem nadnaturalnym, prędzej założyłby, że przyjaciele ciężko pracują nad ich uwolnieniem. Co więcej – poświęcanie się braci zawsze kończy się źle, a opcja, że tylko jeden z nich będzie polował, powoduje wybuch gorzkiego śmiechu u wszystkich fanów… Postacią, która jednak wywołuje u mnie największy wkurz (miało być mocniej, ale Word mi to zamienił i w sumie nawet mi się to podoba), jest Castiel. Smętna, snująca się po ekranie rozmamłana ameba. Ja rozumiem, że nie ma już wielu swoich mocy, ale pozostało mu wyszkolenie i fakt, że jest wojownikiem Pana. I – jak zostało nam to przypomniane w poprzednim odcinku – może na przykład wpływać na umysły ludzkie… To co robi Cas? Ano idzie polować i próbuje wygrać ludzi swoją czarującą osobowością i umiejętnościami komunikacyjnymi… Idiotyczna, wzniosła i wybitnie żałosna przemowa na koniec odcinka wywołała u mnie kolejny facepalm, tym razem już taktyczny. „Ten smutny, skazany na zagładę świat potrzebuje Winchesterów…” Boże drogi, ja mam już naprawdę dość!


Na plus można mu oddać, że rzeczywiście stara się tym Winchesterom pomóc, najpierw uderzając, rzecz jasna, do Crowleya. I to jest jasne światełko w ciemnym odwłoku tego odcinka – Crowley odmawia, słusznie zauważając, że tyle razy próbowali zabić wszystko, co tylko złe, na czele z nim, że on się tylko cieszy i nieomalże flaszkę postawi temu, kto za tym stoi. Tak, to brzmi jak stary Crowley. Tylko… tylko, kochani moi, od dwóch sezonów Król Piekła jest rozmazaną paciają, która na hasło „Dean Winchester” przybywa natychmiast na pomoc, aż dziwne, że nie na białym koniu. Może by jednak trochę konsekwencji, drodzy scenarzyści?

Czy Król Piekła mógłby wrócić do spożywania whisky?

No i dochodzimy do brytyjskich Ludzi Pisma. Jakim cudem po światku łowieckim się jeszcze nie rozniosło, że próbują werbować amerykańskich łowców? Jasne, bardzo mi się podobało, jak ich Mick Davies scharakteryzował – uparci i niezależni, ale nie wierzę, po prostu nie wierzę, by Bobby Singer i potem na chwilę Garth byli jedynymi koordynatorami w Stanach… Nagle wszyscy przestali mieć potrzebę uwierzytelniania swoich referencji? Nagle wszyscy wszystko wiedzą? I nikt nie ostrzega nikogo przed tym, co się dzieje? Bullshit. Oferują wszystko – pieniądze, wyposażenie, wiedzę, och tak, z dobroci serca. Nie ma darmowego obiadu. Kropka. Za wszystko trzeba płacić i jestem tylko ciekawa, kiedy Winchesterowie i Castiel zorientują się, że cena pewnie będzie raczej wysoka. A raczej mamusia się zorientuje i będzie ją trzeba z opresji ratować… Albo doprowadzi to do sytuacji, w której bracia staną przeciw Mary?

Normalnie szpiedzy tacy jak my...


A to akurat był całkiem fajny motyw - szkoda, że zerżnięty z Fringe.

Mało prawdopodobne. Bardzo mało prawdopodobne, ponieważ supernaturalowi scenarzyści zatracili już, niestety, zdolność robienia tego, co kiedyś było siłą serialu – nikt nie był w nim bezpieczny, zginąć mógł każdy (Booooooobbyyyyy…. Kaaaaaaain….)! Teraz też może zginąć każdy, ale ze szczególnym naciskiem na osoby pojawiające się w przypadkowych odcinkach (ostatni prorok) oraz tych, którzy mają czelność być nieprzyjaciółmi Winchesterów. Tak jak Billie.


Cholera, jak ja się cieszyłam, kiedy Billie pojawiła się na scenie i zapowiedziała Winchesterom, że to ostatni raz, kiedy mieli jakiekolwiek fory – zaczęłam mieć nawet nadzieję na to, że w końcu przyjdzie im zginąć i zobaczymy całkiem sensowny koniec serialu. Niestety, wkrótce i Żniwiarka zaczęła cierpieć na winchesterofilię, pomagając im tam, gdzie powinna przeszkadzać. W tym sezonie dwukrotnie miałam nadzieję na naprawdę badassowy moment z nią w roli głównej – w Celebrating the Life of Asa Fox i w tym. No to się przeliczyłam. Naprawdę, naprawdę liczyłam na to, że Mary się poświęci dla swoich dzieci, co dałoby chłopcom kolejny powód do narzekania i marudzenia… Tym razem naprawdę sensowny i nie z odwłoka wyciągnięty. Tym bardziej, że na tym poziomie Mary nie robi nic, jest po prostu dekoracją w tle i może coś się ruszy za sprawą BMoL, ale nie byłabym tego taka pewna… Następnym razem, kiedy będziemy mieli do czynienia z taką „emocjonalną” sceną, pójdę po wódkę albo coś, bo i tak nic nie stracę.

Nadzieja umiera ostatnia...

Ach – i jeszcze jedno: jeśli złamanie umowy przypieczętowanej krwią ma takie wielkie konsekwencje, co się teraz stanie? Zapewne nic, bo to przecież Castiel zabił Billie. Luka prawna… Taka jej mać.

Powiedzieć, że jestem rozczarowana, to za mało. Odcinek był tak kosmicznie nudny, tak kosmicznie bez sensu, że to aż boli. Fizycznie boli. Nie tak przyciąga się uwagę fanów po bardzo długim hiatusie, szanowny panie Dabb. Jeśli taki fan SPNa jak ja żałuje tych 40 minut, jest źle. Jak na 250 odcinek, jest fatalnie. Może naprawdę czas kończyć?


Supernatural 12x09 First Blood, scen. A. Dabb, reż. R. Singer, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

piątek, 6 stycznia 2017

Gdzie diabeł nie może, tam czytelnik się zanudzi...

Urban fantasy robi się popularne, co mnie bardzo cieszy, bo znajduje się bardzo wysoko na liście moich ulubionych (pod)gatunków literackich i filmowych. Zaroiło się w księgarniach od kolejnych pozycji, niektórych wprawdzie ewidentnie przeznaczonych dla pokolenia jakby młodszego, ale jest też trochę takich, które konkretnie kopią tyłki i pomysłami, i wykonaniem. Mamy też już w Polsce trochę naszych rodzimych klimatów, czy to w wykonaniu wspomnianej tu już kiedyś Anety Jadowskiej, Kuby Ćwieka, Michała Studniarka czy Marty Kisiel i jeszcze kilku autorów. Nowością na rynku wydawniczym jest Projekt Mefisto Marcina Mortki, którego książki całkiem lubię. Bez specjalnego wahania wysupłałam zatem trochę waluty, by sprawić sobie prezent gwiazdkowy – w akcie jasnowidzenia, bez wątpienia, bo znowu nie dostałam pół książki, a tuszami do rzęs mogę sobie ściany malować… To jakaś sugestia czy co?

Do rzeczy jednak. Głównym bohaterem Projektu jest diabeł Zygmunt, wysłany przez korporacyjne Piekło, by siać chaos i pozyskać dusze. Niby nieco bardziej nowoczesnymi sposobami, bo nasz czort wspomina szkolenia, jako żywo podobne do tych bezużytecznych badziewi, które zna każdy, kto choć na chwilę pracował w korporacji, dodatkowo ma laptopa, będącego szczytem diabelnej techniki (bez wątpienia znakomitym pomysłem jest udostępnienie tajnej bazy danych przez przyciśnięcie klawiszy podczas bootowania kompa…), frustometr, komóreczkę… Ma też jednak coś, co jest już nieco bardziej klasyczne: przekaz, czyli piekielną sugestię, która odpowiednio skierowana, czyni cuda, skłaniając ludzi do czegoś, czego teoretycznie robić nie powinni. Pechowo dla naszego czorta, zostaje skierowany na totalne zadupie, do niejakich Wyplut, które od początku są… jakieś takie podejrzane. Ktoś go obserwuje, przekaz nie działa, a góra nie widzi jego znakomitych akcji, nakierowanych – rzecz jasna – na wyniki. Co takiego jest nie tak?


Przyznam, że odpowiedź na to pytanie miło mnie zaskoczyła, jako że zamiast standardowych aniołów, których się spodziewałam, dostaliśmy różne stworzenia ze słowiańskiej mitologii. Ba, oprócz nich pojawia się też i nasz stary znajomy, Rokita, siedzący zresztą w dziupli drzewa, co rozczuliło mnie ponad miarę. Są też oczywiście dresy, menele i dyskoteka wiejska, odmalowane może w nieco przesadzony sposób, ale za to niezwykle barwnie. I to chyba stanowi najlepszy element tej książki.

Akcja jest bowiem całkowicie nijaka. Główna zagadka rozmywa się między kolejnymi spotkaniami czorta ze słowiańskim towarzystwem, w pewnym momencie właściwie zaczęłam się zastawiać, o co tutaj tak naprawdę chodziło, a końcowe starcie jest jeszcze bardziej bez napięcia. Działania Zygmunta są tak bardzo chaotyczne, że nie mogę się w nich doszukać żadnego sensu, a próba wczucia się w problemy wilkołaka Łukasza i wiedźmy Natalii kończy się gwałtownym ziewaniem. Nie miałam przy tej lekturze żadnego poczucia, że muszę coś już natychmiast wiedzieć, bo inaczej… Nie. Bez problemu odłożyłam książkę, by wrócić (tak, przeczytać po raz drugi!) do kilku innych pozycji, a potem bez napięcia ją skończyłam. Szkoda, bo potencjał był całkiem fajny, a wyszło nudnawo.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że napisano tę książkę tylko po to, by załapać się właśnie na falę popularności urban fantasy, a okładkę zaprojektowano dla fanów tak znienawidzonego przeze mnie Lucyfera. A wielka szkoda, bo pomysł miał naprawdę dobry potencjał, tylko wszystko się rozmyło. Może odchudzenie książki o jakieś sto stron wyszłoby jej na dobre i wycięło zbędne sceny, naprawdę nic niewnoszące?


Marcin Mortka, Projekt Mefisto, wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2016.