wtorek, 15 listopada 2016

Luźne myśli falkonowe...

Falkon od wielu wielu lat pozostaje moim ulubionym konwentem, stanowiąc coś na kształt pomostu pomiędzy imprezą obliczoną na wielu fanów – jak Pyrkon, a taką mniejszą, nieco bardziej kameralną. Ciężko wprawdzie mówić o kameralnym wydarzeniu odbywającym się na lubelskich Targach, ale, szczęśliwie, do poznańskich rekordów jeszcze mu daleko – i chwalić bogów, bo możliwości wnętrz wschodnich wielkopolskim nie dorównują. I choć czasami niektórzy stali bywalcy tęsknią do szkoły czwartkowej tudzież sławetnej Wyspy, oczywistym jest, że konwent musi się rozwijać, zwłaszcza że ludzi pojawia się na nim coraz to więcej.

Pakiet startowy wyglądał tak i smutnym jest to, że drukowana wersja programu z opisami dostępna była tylko dla osób, które bilety nabyły jedynie w przedsprzedaży. Jasne, zamieszczono go online, ale naprawdę wiele osób nie ma czasu czy możliwości sprawdzenia rzeczy na sieci (ba, niektórzy programowo nie mają smartfonów) i drukowane opisy byłyby dużą pomocą. 

Niestety, możliwości lokalowe zawsze były słabym punktem lubelskiej imprezy, zazwyczaj cierpiał na tym zatem program i fani, którzy marudzili na mało urozmaicony wybór. Przez lata próbowano to rozwiązać na różne sposoby, z których najciekawszym były namioty dostawiane do głównej hali. Nie był to, rzecz jasna, zły pomysł, problem polegał na tym, że listopad to na ogół dosyć chłodny miesiąc i temperatura w nich do najwyższych nie należała. Inną opcją było, oczywiście, wykorzystanie szkoły konwentowej, co jednak nie jest ulubionym rozwiązaniem fanów – przede wszystkim ze względu na dość sporą ulicę oddzielającą oba obiekty i idiotycznie ustawione światła. Takie rozwiązanie, prócz jednego namiotu, zastosowano i w tym roku i uważam to za dobry i zły pomysł w jednym. Dlaczego, wyjaśnię niżej.

Ale do rzeczy! Tegoroczny Falkon miał być organizowany przez nieco inną ekipę niż dotychczas i muszę przyznać, że byłam pełna uznania dla faktu, że pełen program imprezy był już dostępny na miesiąc przed nią. To się raczej nie zdarza i po cichu liczę na to, że ten precedens ustanowi nowy lepszy standard dla innych imprez fantastycznych – jak widać, da się! Wbrew pozorom, jest to cholernie istotne. Raz, ludzie czasami jeszcze jeżdżą dla programu, dwa – prelegenci naprawdę lubią wiedzieć z wyprzedzeniem, że mają tę prelkę w końcu przygotowywać. Zwłaszcza tacy, co to zgłaszają dziesięć punktów programu… (bije się w piersi aż huczy!) Słyszałam kiedyś wprawdzie opinie, że jeśli potrzebujesz czasu, by prelekcję przygotować, chodzić do biblioteki i inne takie, to znaczy, że nie jesteś prawdziwym fanem i nie powinieneś mówić o tym, o czym chciałeś, bo znaczy, że się nie znasz, ale pozwolę sobie się z tym nie zgodzić… Porządnie zrobiona prelekcja to nie tylko wiedza gdzieś tam w głowie. Plus, zawsze mam świadomość tego, że wielu rzeczy jeszcze nie wiem albo wiem o nich z drugiej ręki, więc trzy dni w czytelni na Dobrej pomaga mi choć trochę stłumić to wrażenie. 

TARDIS zawitała na kolejny konwent, dając szansę na kolejne szalone zdjęcia... Na przykład duszenie sonicznym śrubokrętem nieszczęsnego Johna Constantine'a.

O czym to ja… A, program! Zdumiewająco obszerny, zważywszy na szczupłość miejsca, niestety, jak dla mnie miał ździebko za wiele paneli, ale to już opinia osobista. Należę do tych dziwnych osób, które nie do końca lubią chodzić na dyskusje, wolę dobrze poprowadzone prelekcje. Oczywiście, trochę tu generalizuję, bo na panelach można bawić się naprawdę dobrze (i takoż było na tym o wampirach w sobotę wieczorem). Brakowało mi jednak – przy tej mnogości paneli – takich chociażby spotkań autorskich, bo to wcale nie jest forma przestarzała. Lubię spotkania autorskie, wiadomo, że czasami zapada taka niezręczna cisza, ale od tego jest dobrze przygotowany prowadzący. Z obfitością paneli związane jest także to, że gdzieś należało je umieścić. Część odbywała się na antresoli, miejscu może nie nadmiernie przez konwentowiczów ukochanym ze względu na sąsiedztwo akredytacji i wejścia poniżej, ale dysponującym ogromem miejsca. Miejsca, którego brakowało chociażby w sali wydzielonej z części dla wystawców, która była maleńka, bardzo jasna (istotna dla prezentacji) i głośna. I w tej jakże luksusowej lokalizacji odbyły się prelekcje ludzi, na których chodzi się zawsze – nawet jeśli mieliby opowiadać o obieraniu ziemniaków – Andrzeja Pilipiuka i Anety Jadowskiej. Uczulam organizatorów na przyszły rok – tak się po prostu nie robi – są osoby, które zawsze gromadzą tłumy i którym nie przydziela się czegoś takiego! Domyślam się, że układanie programu jest rzeczą wybitnie ciężką, ale takie rzeczy należy sprawdzać… W efekcie większość znajomych na Pilipiuka nie weszła, a ja sama zrezygnowałam z Anety po pół godzinie, bo kręgosłup nie wytrzymywał stania w dzikim ścisku.


Zdjęcia robione kartoflem prawie po ciemku, więc jakby się ktoś zastanawiał, to są na nich odpowiednio Krzysiek Piskorski i Jacek Komuda.

I zdjęcie Anety Jadowskiej, dla odmiany robione profesjonalnie przez Ilira. Jak widać, ludzie siedzieli wszędzie, również niemalże pod stopami prelegentki.
Źródło: Gavran

Jak wspomniałam, lekiem na problemy lokalowe miała stać się szkoła konwentowa, w której umieszczono nie tylko LARPy i punkty RPG (to już tradycja), ale także dwie sale Geek Zone, w których odbywały się prelekcje poświęcone nieco bardziej hermetycznym (z braku lepszego słowa) zagadnieniom fanowskim. Prym wiódł tutaj Doctor Who, nie zabrakło jednak takiej klasyki jak Stalowy Szczur, Stargate, Battlestar Galactica, Harry Potter czy chociażby średnio fantastyczny, ale na pewno popularny Przystanek Alaska. Z jednej strony cieszę się niesamowicie, że taka inicjatywa w ogóle zaistniała, bo niektórej tematyki próżno szukać na niejednym konwencie, z drugiej wielka szkoda, że te prelekcje odbywały się właśnie w szkole. Wspominałam już o tym, że kawałek trzeba przejść, co nie jest może problemem w miesiącach letnich i ciepłych, jednak w listopadzie latanie do szatni, stanie w kolejce, ewentualnie szlajanie się z kurtką i wreszcie siedzenie na tych cholernych maleńkich krzesełkach dla małych dzieci trochę drażni. Jestem leniwa buła, nie poszłam więc na kilka punktów programu, na które na pewno bym zawitała, gdyby były w głównym budynku. Obawiam się jednak, że nie tylko ja, może więc na przyszłość warto wrócić do dwóch namiotów przylegających do hali targowej, zwłaszcza że podobnież w tym roku ogrzewanie w tym jednym, który pozostał, działało naprawdę nieźle.



I tak, wielbię orgów za Geek Zone, bo inaczej nie mogłabym mieć tej rozmarzonej miny i nie mogłabym mówić o Peterze Cushingu.
A przy okazji widać krzesełka.
Fotki: Chomik.


Pomijając jednak moje marudzenie na zbyt dużo paneli czy szkołę konwentową, program był naprawdę zacny i śmiem twierdzić, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie (no może poza znanym wszystkim fanom Star Wars Mistrzem Warzywem, ale to już folklor…). Pojawiły się reprezentacje wszystkich fandomów, mieliśmy sporo prelekcji naukowych czy historycznych, naprawdę doskonały wybór i bardzo dobrzy prelegenci. Mnie wreszcie udało się pokonwentować ze względu na te nieliczne swoje punkty programu i gorąco sobie chwalę wystąpienia Simona Zacka, Krzyśka Piskorskiego (ale on to naprawdę może opowiadać o zbiorze kapusty), Jacka Komudy, Klaudii Heintze oraz tradycyjnie Anety. Niestety, jak to zwykle bywa, część punktów, na które miałam bardzo wielką ochotę, odbywało się dokładnie w tym samym czasie, co moje i już wiem, że w przyszłym roku będę błagać, by np. nie dawano mi prelekcji wtedy, kiedy ma je Diaz… Obie mi się pokrywały i byłam niezmiennie nieszczęśliwa.

Kantyna była absolutnie cudowna i - jak widać - również używana przez oficerów ISB.

Doskonałym rozwiązaniem, szczęśliwie już coraz częściej stosowanym, jest również gżdacz dyżurujący w każdej z sal i przypominający prelegentowi o upływającym czasie… Jeśli ktoś jest taką gadułą jak ja, jest to czyste zbawienie!

Oczywiście, żaden konwent nie obejdzie się obecnie bez hali wystawców czy gamesroomu. Wystawcy oraz strefa inicjatyw fantastycznych była w tym roku rozłożeni byli całościowo na jednej hali, jako że scena i strefa gastro wylądowała w oddzielnym namiocie. Zapewniło to całe mnóstwo wolnej przestrzeni na przejścia i na stoiska, można było w spokoju przejść, przyjrzeć się temu, co przykuło naszą uwagę i nie być co sekunda potrącanym przez kolejnego przechodnia. Dużo różności, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Bardzo ucieszyło mnie, że zarówno Fabryka Słów, jak i Uroboros potraktowali konwent baaardzo poważnie i obowiązywała u nich stała zniżka 25%, co, niestety, nie poprawiło mojej sytuacji przestrzeniowo-książkowej w domu, ponieważ z konwentu oprócz pary kolczyków od Beaty oraz prezentów od Chomika i Zosi przywieźliśmy z małżem li i jedynie książki. Szczęśliwie, mąż też kupił ich całkiem sporo, zatem czuję się rozgrzeszona. Chyba mam w domu już za dużo koszulek i kubeczków i zaczynam być rozsądna (straszliwe uczucie!).


Widać przestrzeń :)
Fotka: Gavran.



Przy stoisku promocji Wojsławic można było spotkać Jakuba i zasiąść na Drewnianym Tronie :)
Fotka górna: Gavran.

Wspominałam o przeniesieniu sceny i strefy gastro do innego namiotu, co byłoby w sumie niezłym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że większość znanego mi fandomu na konwenty jeździ również dla spotkań ze znajomymi i dla radosnych konwersacji przy złocistym napoju. Skoro już można go było nabyć, miło byłoby go również spożyć we względnym spokoju. No niestety, uniemożliwiała to scena, co było szczególnie upierdliwe wieczorami, kiedy naprawdę miało się ochotę pokonwersować, a na Stare Miasto z zapleczem pubowym jednak jest kawałek – zwłaszcza, jeśli chce się jeszcze uczestniczyć w późniejszych punktach programu. Do rozważenia na przyszły rok, ale z naciskiem na to, by strefa gastro pozostała w swojej obecnej formie, bo jest naprawdę zacna – żałuję tylko, że tym razem w ofercie nie było cydru. Jeśli ktoś preferował słodycze, cudowne stoisko z muffinkami znowu było obecne przy wejściu i jest to jednak straszliwe zło! Na pięterku był też barek i małe stoisko z zapiekankami/kawą, można było zatem przeżyć. Także pod tym względem Falkon się sprawdza bardzo dobrze.

Zło w obiektywie Ilira... 

Pewną nowością było uwzględnienie potrzeb osób niepełnosprawnych, również słuchowo i przeznaczenie dla nich specjalnych miejsc – inicjatywa godna pochwały! Uruchomiono także telefon zaufania, opracowano też system sygnalizacji awaryjnej, więc jestem pod wrażeniem tego, że organizatorzy pomyśleli o wielu rzeczach, które niekoniecznie innym przychodzą do głowy.

Oczywiście, konwent to nie tylko prelekcje i inne formy zorganizowanego spędzania czasu, ale przede wszystkim ludzie! Jak zawsze, można było spotkać i pogadać ze starymi znajomymi, z którymi innej formy kontaktu na ogół nie ma (no, może FB). Jak zwykle nie mogłam się napatrzyć na niektóre cosplaye! Niektórzy mają cudowną wyobraźnię i niesamowity talent… Nie przyszłoby mi do głowy, że czasami potrzeba tak bardzo niewiele, by osiągnąć tak wiele…


Absolutnie cudowne cosplaye. Pan Kleks powinien wygrać każdy konkurs cosplayu, nawet w nim nie uczestnicząc...

Ciekawa jestem przyszłorocznej edycji Falkonu, bo ta podniosła poprzeczkę dosyć wysoko. Pobito też lubelski rekord frekwencji – 9500 ludków, co mnie zaskoczyło, jako że tej ilości osób się zwyczajnie nie czuło – wszyscy się jakoś rozeszli, choć wbicie się w sobotę na niektóre prelekcje było zwyczajnie niemożliwe… Następny Polcon to również Lublin i jeśli będzie go organizować ta sama ekipa, może wyjść równie zacnie, czego gorąco sobie i wszystkim życzę.

No dobrze, na tym zdjęciu widać tłumy :)
Fotka: Gavran.

I jak to zwykle bywa, relacja z konwentu nie byłaby relacją, gdyby nie podziękowania. Wybiórcze, bo nie da się wymienić dokładnie wszystkich…

Gandalfowi – za stałą obecność i tula; Oli a.k.a. Chomikowi za bycie dobrym duchem konwentowym, cudownym towarzyszem konwersacji i radosnych spekulacji; Ani, Michałowi, Diazowi, Magdzie – za niezmiennie doskonałe towarzystwo i lożę szyderców; Lubelskiemu oddziałowi fandomu cathiowego: Litwinowi, Darklingowi, Mongwardowi, Lestatowi i Sethowi – za wspaniale spędzony czas i poświęcenie, jakim było wstanie bladym świtem w sobotę, by mi pokazać cmentarz na Lipowej; Beacie – za pogodę, optymizm, radosne fangirlowanie i użyczenie fragmentu stoiska; Lierre – za ciężką pracę orgową, którą było widać na każdym kroku; Fandomowi SPNowemu en masse – za to, że są od lat wspaniali.

I wszystkim, z którymi się zetknęłam, za uczynienie konwentu jeszcze lepszym!

Co: Falkon
Kiedy: 4-6 listopada 2016
Gdzie: Lublin

sobota, 12 listopada 2016

Tak głupie, że aż śmieszne...

Wiadomo, że nawet najgorszy scenariusz zyskuje, jeśli dorzucimy tam nazistów. Zwłaszcza morderczych nazistów z kosmosu, ale nazistowscy nekromanci też ujdą w tłumie. Nie bez powodu Everybody Hates Hitler jest jednym z moich najukochańszych odcinków, poza tym koncepcja wnuka rabina, który wyjarał instrukcję obsługi golema odpowiada mojemu zwyrodniałemu poczuciu humoru… Nawet w sezonie 11, kiedy dodaliśmy zajebistą Kobitkę Pisma i nazistów, otrzymaliśmy absolutnie wyczesany w kosmos The Vessel. Nic zatem dziwnego, że powrót Stowarzyszenia Thule powitałam z radosną nadzieją. No i yyyyyy… Nie no, śmiesznie na pewno było.

Jak naziści, to naziści. W komplecie. W ogóle Hugo Boss naprawdę się postarał z tymi mundurami, ostatnio nawet Peter Cushing wyglądał zacnie w takim stylizowanym na nazistowski. A mam pełne obciążenie historyczne, jeśli chodzi o Niemców. No i Stanisław Mikulski dobrze w mundurze się prezentował - w przeciwieństwie do Karewicza. 

Przyznam szczerze, kiedy na scenie pojawił się przepiękny zegarek z nieco mniej piękną hitlerowską gapą, poczułam, jak serduszko mi szybciej bije – kiedy jeszcze antykwariusz i jego nieszczęsna klientka podzielili los rabina Bassa, poczułam, że będzie dobrze. Thule wraca! Wiem, jestem walnięta, ale w sumie lubiłam Eckharta jako czarny charakter, więc spodziewałam się kilku faszystów przynajmniej w jego stylu. Nope.

Komendant Nauhaus i jego radośni followerzy bez wątpienia urwali się z kiepskiej komedii poświęconej wiadomej opcji politycznej, osobiście obstawiam Allo, Allo, zapewne są sojusznikami generała Klinkerhoffena. A Hitler robi za porucznika Grubera, tylko małego czołgu brak, niestety. Subtelni jak Andrzej Gołota, mordują gdzie popadnie, choć teoretycznie ukrywają się przed Judah Initiative i golemem… Bez wątpienia chodzili do tej samej szkoły ukrywania się, co Winchesterowie w sezonie siódmym. Nic dziwnego, że Christoph uznał, iż ma dosyć tego całego bajzlu, a decyzja tatusia tylko mu w tym pomogła (swoją ścieżką, to była jedyna scena, w której czuło się, że Nauhaus to jest bezlitosny skurwiel… tylko ta jedna). Thule było tak straszliwie przerysowane, na czele z ciężkim niemieckim akcentem niemal wszystkich w Stowarzyszeniu, że naprawdę się zastanawiam, jakim cudem przetrwali od końca wojny i – zapewne – mieli jakieś sukcesy. No cóż, jacy followerzy, taki przywódca. Jasne, nie da się ukryć, że Hitler zdrowy psychicznie zapewne nigdy nie był (fizycznie też miał problemy, przede wszystkim gastryczne, a i uwaga Deana co do dwóch… orzeszków… podobnież nie odnosi się jedynie do znanej angielskiej piosenki z czasów wojny, a którą z upodobaniem śpiewa moja ulubiona przewodniczka w Wilczym Szańcu), dostaliśmy jednak totalnego świra, w dodatku świra, który nie jest w żaden sposób straszny – a taki dla mnie powinien być Hitler. Jest żałosny, jest slapstickowy i – sorry Dean, ale zabicie czegoś takiego to nie jest specjalny powód do dumy. Rozczarowałam się trochę, przyznam szczerze, bo liczyłam na naprawdę interesującą fabułę z nazistami w roli głównej. Dobrze chociaż, że było zabawnie.


Znaczy zapalenie tego chłopca nie było zabawne. Ale konspirujące Thule już tak.

No bo jak tu nie zareagować zdrowym chłopskim śmiechem Jakuba Wędrowycza, kiedy słyszy się o przechowaniu duszy jednego z bardziej znanych zbrodniarzy w zegarku… Ach, i do wskrzeszenia potrzebny jest potomek rzeczonej duszy, więc –badum tss – mamy i potomka. Potomkinię konkretnie. Szkoda, że nikt nie pokusił się o wyjaśnienie, skąd to dziecię się pojawiło, ale podejrzewam, że to mogło przerosnąć nawet supernaturalowego scenarzystę… Ja wiem, pojechała kobitka po prostu na wątku potterowym, w końcu nowa część się ukazała…


Chciałabym skomentować, że złapanie Winchesterów to dowód na profesjonalność Thule, ale się nie udało, ich ostatnio wszyscy łapią. Nawet Men of Letters. No i złapanie nastolatki też szczytem profesjonalizmu nie jest. 

Szczęśliwie, trochę elementów komicznych było jak najbardziej zamierzonych i to – w połączeniu z niezamierzonymi – uratowało odcinek. Oczywiście, można załamać ręce nad łowcą z wieloletnim doświadczeniem, który w sklepie z antykami, w sklepie, w którym ktoś ostatnio uległ samospaleniu, dotyka wszystkiego, jak leci, bo w sumie dlaczego nie. Out with the Old się przypomina. Oczywiście, można załamać ręce nad łowcami, którzy nie wywiozą pojmanego jeńca i osoby, którą próbował porwać, poza parking, na którym łatwo ich zlokalizować. Oczywiście, można załamać ręce nad Deanem, który nie zna umiaru, tylko po co? Jakoś ten sezon ułatwił mi podejście do tego wszystkiego na totalnym luzie, a w dodatku miłe nawiązania do pierwszego roku z SPNem radują moje zwyrodniałe serduszko – po pierwsze, te lustra w sklepie z antykami przypominały mi nieco Bloody Mary, po drugie – granatnik!!!! Granatnik był, o ile dobrze pamiętam, w bagażniku Impali od samego początku…


Po staremu - drzwi trzeba otworzyć wytrychami, ale w środku komp już jest niezabezpieczony...

Ubawiło mnie tez setnie to, że poprawić Deanowi humor mogło jedynie zabicie Hitlera. Scena na początku, kiedy nie chce skosztować ciasta przyniesionego przez Sama, przypominała mi nieco tę jego pustkę w My Bloody Valentine – pies nie je, kiedy czuje, że coś jest nie tak, a Deana gryzie odejście Mary. Jak jednak widać, wystarczy zabić Hitlera. Aż się mi przypomina prelekcja falkonowa, na której Haru stwierdziła, że Dean Winchester mógł zabić Śmierć, bo to Dean Winchester – on może wszystko. Właśnie odblokował nowy achievement – zabił Hitlera…


Dean Winchester zabija Hitlera.

Tym optymistycznym akcentem kończę i przepraszam z góry za mocno opóźnione recki dwóch następnych odcinków, ale w Kraju Kwitnącej Wiśni jakoś nie widzę możliwości obejrzenia SPNa na hotelowym wifi :) Może zdążę napisać jeszcze kilka słów o Falkonie – ale nie obiecuję.

A żałuję, cholera… Jak za dobrych czasów… Jak za dawnych sezonów…


Supernatural 12x05 The One You’ve Been Waiting For, scen. N. Lopez-Corrado, reż. M. Glynn, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, A. Paige, K. Tracey i inni.

wtorek, 8 listopada 2016

Czysta groza!

Czy ja już wspominałam, że podoba mi się to, co dostajemy w tym sezonie? Nawet odcinki związane z głównym wątkiem, choć bez wątpienia miały pewien feler w postaci Lady Antonii, dało się bardzo przyjemnie przełknąć, a kiedy mamy MOTW, jestem po prostu dziko zachwycona.


Mamy w tym odcinku dosyć liczne nawiązania do poprzednich sezonów, pozwolę sobie zatem zacząć od... włosów Sama!!! Oj, zwłaszcza w tej scenie były uderzająco podobne!

Zaskakujące w gruncie rzeczy jest to, że jak na niezwykłość naszego supernaturalowego świata, tak rzadko w gruncie rzeczy mamy do czynienia z osobami o zdolnościach parapsychologicznych. Łapka w górę, kto jeszcze pamięta Missouri? Potem i owszem, były wybrane dzieci Azazela, niektóre z naprawdę przerażającymi mocami (i tak, do takich zaliczam tutaj przede wszystkim Andy’ego i jego brata bliźniaka), a potem ktoś pojawiał się dosyć przypadkowo, choć miewaliśmy i odcinki fenomenowi poświęcone (jak The Mentalists). Bardzo ucieszyły mnie zatem zapowiedzi i przypominajka, co też nasz Sam kiedyś potrafił – swoją drogą, co się, u diabła, stało z tymi jego mocami? Odeszły wraz z zakończeniem Apokalipsy? Castiel go „uleczył”, przywracając z Klatki? Bez sensu, bo źródło Mocy znajduje się zapewne w duszy, a nie w ciele naszego delikwenta i kiedy dusza do Sama wróciła, moce też powinny. Przyjmijmy, że jest to kolejna rzecz, co do której fandom musi sobie sam znaleźć wytłumaczenie.

Główny wątek tego odcinka był po prostu wciskający w krzesło! Przyznam, że miałam nieco nadziei na opętanie, jako że tego mi troszeczkę brakuje – z drugiej jednak strony, Dean ma na speed dialu Króla Piekieł i jeśli tylko będzie on łaskaw odpowiedzieć, cała zagadka bierze w ten sposób w łeb. Owszem, zajawka mogła zasugerować takie, a nie inne rozwiązanie, ale nie było ono oczywiste, oj nie!

Jakby całego settingu było mało, dziewczyna nazywała się Magda - nie dało się nie odczuwać pewnego pokrewieństwa dusz. Jestem pewna, że w pewnym momencie i moja rodzinka oznajmiała, że to ja jestem tą czarną owcą rodzinną... 

Nie było oczywiste, ale na pewno przerażające. Supernatural przyzwyczaił nas do tego, że to zwykli ludzie potrafią czasem być dużo gorsi od najgorszych upiorów czy demonów… Jak to mawiał Dean Winchester? Demons I get, people are crazy! Nie da się ukryć. Przyznam też, że historia została rozegrana naprawdę wyśmienicie – owszem, człowiek traktował tę rodzinkę z lekkim przymrużeniem oka, ot, nieszkodliwi maniacy religijni… No dobrze, szkodliwi, bo szkoda tej ich dziewuszki… A tu niespodzianka… Magda żyje, tylko nie ma się dobrze. Słowo honoru, dziewczyna zamknięta w piwnicy to była ostatnia rzecz, której się spodziewałam. I ta przerażająca rąbnięta umysłowo matka. Miałam cichą nadzieję, że robi to na własną rękę, w końcu czekała aż mąż i syn wybiorą się na przejażdżkę, okazało się jednak, że niekoniecznie, że oni wszyscy wiedzą, co się dzieje w tej piwnicy. Jeden z naprawdę najbardziej mrożących krew w żyłach odcinków, słowo honoru. Takie powinno się puszczać co poniektórym włodarzom naszego pięknego kraju, ale takiego satanistycznego serialu by na pewno nie chcieli obejrzeć. Obłuda religijna i „nawiedzenie” nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Widzę w tym wszystkim tylko jedną niekonsekwencję – samobójstwo jest przez wszystkie wyznania chrześcijańskie uważane za grzech śmiertelny, skąd zatem taki a nie inny pomysł Pani Matki?

Now... dlaczego Sam Winchester ma tapetę z logo MoL?

Nie do końca podoba mi się co innego – dupkowaty Dean. Całkowicie kupuję to, że martwi się o matkę, bo w tej kwestii zachowywałabym się bardzo podobnie, też wysyłałabym smsy co godzinę i pytała, jak jeszcze mogę tej osobie dogodzić („Should I call you Mary?”). Jednak nie ukrywałabym tej swojej lamowatości przed kimś, komu zależy na naszym dobru, kimś, kto zna mnie jak własną kieszeń. Dean warczący do brata, obrażający innych ludzi, ponieważ martwi się o matkę, nie sprawdza się dla mnie, po prostu mam już dość takiego jego zachowania. Chciałabym, żeby w ślad za nową jakością sezonu poszły wreszcie zupełnie i całkowicie normalne stosunki obu braci. Marzy mi się to, po prostu mi się marzy!

Tak bardzo dawno nie widzieliśmy bagażnika Impali!!!

Marzy mi się też nieco mniejsza dosłowność w kwestii Men of Letters. Kiedy tajemnicza postać przemknęła koło Impali na motocyklu, nie skojarzyłam jej bezpośrednio z wiadomą organizacją, jednak kiedy już pojawiła się przy pasażerach autobusu, olśniło mnie… O, pan Ketch! Naprawdę nie sądzę, by inni członkowie fandomu byli mniej rozgarnięci niż taka średnio ogarnięta buła jak ja. Ten telefon był absolutnie i bez dwóch zdań niepotrzebny, choć oczywiście trzeba zasygnalizować widzowi, że brytyjscy MoL nie odpuścili i nadal będą podążać za Winchesterami… Pytanie tylko, po co akurat za nimi, skoro już powinni wiedzieć, że chłopcy nie mają właściwie żadnego związku z łowieckim światem – bo skoro mają tak rozwiniętą siatkę wywiadowczą, to wiedzieć powinni. Ponadto, jeśli uznają braci za zagrożenie, Ketch mógłby zlikwidować ich chyba z dziesięć razy podczas tego odcinka. Na bogów, mogliby przecież zaminować Bunkier, napaść ich w tym Bunkrze… Nie wiem, mam nadzieję, że ta całą intryga będzie wyjaśniona dosyć sensownie i to już niedługo.


Te dwa ujęcia załatwiłyby sprawę... to nie, trzeba łopatologicznie...

Tymczasem pozostaje mi zachwycać się naprawdę dobrą fabułą i uroczymi wręcz nawiązaniami do poprzednich sezonów – przebraniami naszych chłopców. W tym odcinku dostaliśmy aż trzy i nie wierzę, że fanki nie piszczały dziko na widok wielebnych Winchesterów! Teraz jestem naprawdę ciekawa, co w następnym odcinku…






Supernatural 12x04 American Nightmare, scen. D. Perez, reż. J. F. Showalter, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, Ch. Carlisi, A. Vellani i inni.