sobota, 18 czerwca 2016

Czy to konwent? Nie… to piekło!

Wiem, wiem, nie powinnam narzekać, bo oto po raz trzeci dane mi było doświadczyć tego, o czym większość fanów bezowocnie sobie marzy. Nie da się jednak ukryć, że jeśli wydaje się grubą kasę na konwent, powinien on stanowić czystą, niczym nieskrępowaną przyjemność, a nie być źródłem nieustającego wk… Niestety, mimo cudnych wydarzeń tego weekendu, większość stanowiło nieustający powód do stresu.

Kiedy pojechałam na Asylum trzy lata temu, uczestników było koło 800 i gdzieniegdzie słychać było głosy, że to już trochę dużo ze względu na harmonogram wydarzenia. Co bowiem można robić na takim konie? Rzecz jasna chodzić na panele, wykupić zdjęcie z ukochanym aktorem, dostać autograf (niektóre jednak trzeba dokupić), spróbować dostać się na kameralne spotkanie z aktorem (tzw. coffee lounge) uczestniczyć w imprezach wieczornych lub – last but not least ­ pointegrować się z Supernaturalową Familią.

Ilustracje to jednak nie zdjęcia piekielne, ale te z paneli, na których udało mi się być :)

I powiem tak – wszystko to dało się zrobić na moim pierwszym Asylum, chociaż bywało miejscami ciasno z czasem, zwłaszcza przy najbardziej oblężonych aktorach. Przeciętny slot czasowy na fotoopki to 45 minut i w tym czasie da się „obsłużyć” może ze 200-300 osób (nie uwierzycie, jak szybko to leci). Przy 800 uczestnikach problem był tylko przy Mishy i Marku, Jareda i Jensena na tym konwencie nie było. Reszta jakaś poleciała, można było poprosić o pozy, przy autografach dało się przy okazji zamienić kilka słów, wręcz się pośmiać, był czas na personalizację. Jasne, pewne rzeczy się pokrywają, nie da się zatem wtedy pojawić na takich chociażby panelach, ale rozkład dostępny jest wcześniej, pewne decyzje zatem podjąć się da. Oczywiście, nie było idealnie, żeby stanąć w kolejce po bilety na markowego coffee lounge’a, musiałyśmy wstać o piątej nad ranem i ustawić się (a raczej ułożyć) w kolejce, cały jednak konwent nie upłynął człowiekowi pod znakiem wiecznego wpienienia i zmęczenia. Ba, był czas i ochota na to, by się przebrać na tematyczne dyskoteki, był czas, by postać na zewnątrz hotelu i powymieniać plotki…


Rok później było jakby gorzej – ludzi znacznie więcej, ale z drugiej strony więcej i gości, więc jakoś się te tłumy rozkładały. Niestety, skończył się jakże uroczy czas personalizacji autografów, na osoby wnoszące na fotoopki gadżety patrzono nieprzychylnie (wyjaśnienie, o co chodzi, zajmuje nieco czasu), a ogólny sajgon panował tak wielki, że co poniektórzy siadali w kąciku i obiecywali sobie, że to po raz ostatni. Cały czas na fotoopki zostawało 45 minut, co sprawiało, że ciężko było cokolwiek zaplanować, zwłaszcza jeśli znalazłeś się w grupie pośrodku alfabetu, której nie wywołano.

O, tu należy Wam się wyjaśnienie – na Asylum każdy uczestnik przynależy do grupy oznaczonej literą alfabetu, przydzielanej w zależności od tego, kiedy kupił bilet (im szybciej, tym lepiej). Do opek i autografów grupy wywołuje się różnie: od A lub od Z, żeby było z założenia sprawiedliwiej, niestety, sprawiedliwiej jest jeno na papierze, bo jeśli znajdujesz się pośrodku alfabetu, masz przekichane.

Byłam jedną z tych osób, co to sobie opowiadały, że to już po raz ostatni. Również ze względów finansowych, bo widmo utraty nerki pojawiło się na horyzoncie. Jednak w ubiegłym roku, kiedy Internet zalany był zdjęciami z ComicConu, Rogue Events rzuciło dodatkowe bilety na Asylum. Moje nerwy, nadwyrężone nieco niusami z San Diego, nie wytrzymały. Wraz z przyjaciółką nabyłyśmy bilety, zarezerwowałyśmy noclegi i oczekiwałyśmy.


Pierwszy zgrzyt pojawił się już na etapie przedkonwentowym. Rogue Events nie słynie z szybkiego odpisywania na maile, a jeśli człowiek się upomina, potrafi go dożywotnio zbanować. Jak sądzicie, kiedy dostałam potwierdzenie tego, że moje pieniądze dotarły i właściwie to nie wyrzuciłam kasy na bilety lotnicze w błoto? Jakoś na przełomie marca i kwietnia, czyli po ponad pół roku. Szczęśliwie jako weteranka wiedziałam, że to często tak się właśnie odbywa. Jednak nasza grupa – M – przy numerze uczestnika 1239 – dała mi nieco do myślenia… Ilu tak naprawdę będzie uczestników? No cóż, w najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się ich prawdziwej liczby.

Ludzi było około 2500. Niewiele, kiedy pomyśli się nawet o naszych rodzimych konach, ale tutaj organizacja jest jakby inna. Dodatkowo, już wkrótce mieliśmy się przekonać, jak wielki skok na kasę zrobili organizatorzy, dotarło do nas bowiem, jak wielu jest tzw. upgrade’ów. Gwoli wyjaśnienia –to osoby, które zapłaciły za bilet dużo więcej niż zwykli uczestnicy (a zwykły bilet to 100 funtów), najczęściej tak pięciokrotnie. W zamian za to otrzymują miejsca z przodu sali, które są dla nich specjalnie zarezerwowane, mają w pakiecie wszystkie opki (poza J2 i gośćmi sponsorowanymi), siłą rzeczy mają też pierwszeństwo przed uczestnikami normalnymi w kolejkach do autografów i owych opek – muszą, jeśli mają zrobić je wszystkie, wszak w tym samym czasie odbywają się przynajmniej dwie sesje. I wszystko jest pięknie, jeśli takich upgrade’ów jest, powiedzmy, 50. Nie tym razem. Tym razem było ich około 300, co – jeśli pamiętacie – skutecznie zapełnia cały slot takiej opki. I nie ma tak, że jeśli nie ma w pobliżu upgrade’ów, wpuszczają grupy. Nie. Przecież oni się zjawią, są wszak na innych opkach. Oczywiście, sprawia to, że poza grupami najbardziej skrajnymi nikt nie miał szansy wbicia się na taką opkę. Którą się – przypominam – kupiło za grubą kasę. Oczywiście, nie jest tak, że to przepadało. Trzeba było spojrzeć, gdzie i kiedy będzie następna opka tego aktora, może się uda. W efekcie Richard Speight musiał na drugi dzień pozować grubo ponad swój rozkład, co pociągnęło oczywiście za sobą inne obsuwy – np. opki aktora, który miał być po nim lub inne rzeczy, np. autografy.


Poza biletami sprzedano bowiem za dużo fotoopek. Powiecie, że jestem głupia, bo inaczej przecież pewnie bym sama ich nie dostała. Pewnie nie. Jednak sytuacja, w której ponad tysiąc osób wykupuje zdjęcie z aktorem, który w sumie ma jakieś półtorej godziny na zdjęcia, jest po prostu chora. Sprzedano również makabryczne ilości zdjęć J2 w różnej konfiguracji (straszna kasa), więc należało je zrobić, w efekcie skracając również czas na panele, co uważam za skandal, bo na to kupujesz bilet – zdjęcia czy autografy są opcją dodatkową.

Jakby tego wszystkiego było mało, do permanentnego stania w kolejkach (witamy w Piekle!) doszło koszmarne niedoinformowanie uczestników. Obsuwy – naturalne w takiej sytuacji – totalnie rozwaliły cały harmonogram, który i tak trzeba było sobie samemu wydrukować, bo nie dorzucano go do pakietu uczestnika. Harmonogramu, który zajmował dwie kartki A4… nazywa się to troską o środowisko… a mnie ręce opadają. Jak zatem można było uzyskać informacje? Przez Internet, konkretnie na Twitterze oraz na ekranach w halach. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że tak z ¼ uczestników (w tym niżej podpisana) nie posiadała w UK dostępu do netu, a wifi hiltonowe nie działało zupełnie. Informacje na ekranach były wrzucane chyba zupełnie przypadkowo, ponieważ kiedy postanowiłam się do nich zastosować i pójść po autografy, odbiłam się od zamkniętych drzwi, a panienka ich strzegąca oznajmiła mi, że to mój problem, że nie mam dostępu do neta. Zamiast „Cześć” mówiliśmy sobie „Hej, masz może Twittera?”. Niczego nie ułatwiały dwa konta Rogue Events i to, że komuś ciężko było się zdecydować, które wykorzystywać.


Jasną stroną byłyby panele, gdyby nie to, że by na nie dotrzeć, nie można było stać w kolejkach, co – jak już wiemy – było niemożliwe. Nic dziwnego, że obie sale ziały pustkami (najciekawiej wyglądały zawsze wolne rzędy upgrade’ów, którzy latali i robili zdjęcia, a na których nie można było przysiąść nawet na chwilę). Tyle chociaż, że dzięki temu na większości paneli bez problemu dało się dopchać do zadania pytania (poza J2, oczywiście) – porozmawiałam zatem chwilę z Jimem Beaverem, Mitchem Pileggim i Adrianne Palicki. Niestety, kiedy na sali pojawili się J2 – czy to razem, czy osobno – wypełniała się ludźmi nie tylko tymi, którzy mieli się na niej znajdować. Ze względu na ograniczoną pojemność sal konferencyjnych, uczestnicy byli przypisani do Hali 1 lub 2, jednak nikt tego nie sprawdzał zbyt gorliwie, zdarzało się więc, że ludzie z Hali 2 nie zostali do niej wpuszczeni, bo zasiedli na niej już ludzie z 1, którzy przez wcześniejsze kolejki przegapili panel u siebie.

Widać te puste krzesła z przodu...

Powiecie, że przynajmniej zostały autografy lub opki. Opki – jak już mówiłam – były bardzo pospieszne, bardziej nawet niż w poprzednich latach, wywieszono zakaz proszenia o jakiekolwiek pozy, co jest w tym momencie zrozumiałe, ale co wkurzało niemożliwie (nie miałam okazji poprosić Richarda o skradzenie mi wianka, a taki był piękny plan, mój śliczny folderek z napisem X-Files również nie doczekał się ujawnienia na opce z Mitchem). Wkurzało zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, jakie cudeńka powstają na innych konwentach. Z autografami nie było inaczej – można te sesje spokojnie nazwać fabryką, podsuwasz, co chcesz mieć podpisane, ktoś macha podpis, nawet na ciebie czasami nie patrząc, o jakiejkolwiek konwersacji można zapomnieć (a co dopiero o otrzymaniu takiego autografu, jak za czasów mojego pierwszego Asylum). Jeśli miałeś szczęście i do danego aktora akurat nie było kolejki, to może mogłeś zamienić kilka słów, ale taka sytuacja nie trwała długo (mi się to zdarzyło jedynie w przypadku Emily Swallow). Wyjątki były dwa – Mitch Pileggi i Jim Beaver. Autografy Jima były wliczone w koszt biletu, więc można sobie te tłumy wyobrazić, a Jim z każdym chciał zamienić choć kilka słów. Mitcha trzeba było nabyć dodatkowo, co znacznie zmniejszyło kolejkę i dało mu czas na krótką rozmowę i – uwaga – spersonalizowanie podpisu. To był szok! Co mnie mocno zdziwiło, nie pozwolono mi nawet wręczyć Jensenowi mojej kartki (miałam dla każdego), bo „trwałoby to zbyt długo”. No cóż, pozwolono ją wręczyć kilku pozostałym osobom i w jednym przypadku wiem, że wzięła ją ze sobą i przeczytała…


Nazywam ten autograf - z oczywistych powodów - rozwodowym.

A to pewna niespodzianka :D Naprawdę się nie spodziewałam, że Emily nie dość, że karteczkę przeczyta, to jeszcze ją ze sobą zabierze...

Wiem, że w przyszłym roku konwent ma być jeszcze większy, przeniesiono imprezę do innego miasta (co znacznie utrudnia dostęp osobom spoza UK, bo najbliższe lotnisko to Manchester, a bilety autobusowe czy kolejowe to koszt dodatkowy), gdzie ma być większy hotel. Dwie doby nie są jednak z gumy i pewnych rzeczy nie da się po prostu przeskoczyć. Jeśli Rogue Events nie zrezygnuje ze „skoku na kasę”, nie zacznie limitować pewnych rzeczy, będzie jeszcze gorzej. Zamiast się cieszyć i dobrze bawić, ludzie jeszcze częściej będą płakać w kącie, bo już nie mają siły i cierpliwości. Nawet mi się to przydarzyło, kiedy chamsko zastawiono mi drogę do Jima, „bo już nie będzie podpisywał, sprawdzaj sobie na Twitterze, kiedy ewentualnie będzie następna sesja”. Jasne, były i jasne punkty, o nich napiszę następnym razem (choć ciężko powiedzieć, kiedy, bo sezon turystyczny trwa w najlepsze), jednak jeśli będziecie mieli ochotę na konwent supernaturalowy w Europie, odkładajcie raczej na Jus In Bello w Rzymie lub na młodziutkie Purgatory w Niemczech. Asylum na pewno nikomu już nie polecę.

Co: Asylum -Unofficial Supernatural Convention
Kiedy: 7-8 maja 2016

Gdzie: Birmingham, Wielka Brytania

niedziela, 5 czerwca 2016

O Asylum wstępnie i króciutko - karaoke

Wiem, jestem straszna szuja, obiecywałam, nie napisałam i bardzo za to przepraszam! Jutro zaczynam długą trasę i może wieczorami znajdę trochę czasu na spisanie bardziej szczegółowych wspomnień z Asylum, tymczasem jednak pozwolę sobie wrzucić kilka słów, zdjęć (kiepskich) i malutki filmik, którego właściwie nie powinnam nakręcić. Rogue Events ma jakieś dziwne obostrzenia – zabraniają nagrywać nawet najmniejszych fragmentów paneli, w efekcie na sieci można znaleźć całe nagrania z konów choćby amerykańskich, ale jak chodzi o Asylum –nic. Wielka szkoda, mówiąc szczerze, bo człowiek chciałby sobie coś powspominać, tudzież zobaczyć, co go ominęło. Ominęło mnie bowiem w tym roku bardzo wiele ze względu na naprawdę kijową organizację konwentu. Ale o tym jeszcze napiszę…



Niestety, nie da się napisać samych pozytywów nawet o karaoke, które dotychczas traktowałam jako jeden z najjaśniejszych akcentów Asylum. Jak to zwykle bywa w przypadku Rogue Events, wszystko było opóźnione, ale do stopnia wręcz niemożebnego. Karaoke rozpoczęło się blisko dwie godziny po tym, jak miało się zacząć, w sali na tysiąc osób usiłowano zmieścić ponad dwa tysiące, kto zatem spóźnił się lub był chociażby na Meet and Greet, mógł sobie co najwyżej pomarzyć o wejściu. Nikt nie był nam w stanie powiedzieć, kiedy wszystko się zacznie, kazano nam siedzieć i nie wstawać – a miejsca było coraz mniej i w pewnym momencie człowiek po prostu klęczał, bo już nie dało się zrobić nic innego.

Wiem, że jakość tych fotek nie powala, ale z paneli będą lepsze. Na zachętę jedno :)


Kiedy poprzednim razem byłam na karaoke Dicka i Matta, bawiłam się jak na dobrym koncercie – piosenki, które puszczano, były znajome nie tylko fanom dyskotek i Anglikom, można było się bawić nieco bardziej międzynarodowo. W tym roku nie wiem, czy osoby, które się zapisywały, wybierały takie utwory czy też prowadząca miała dziwne upodobania. Chyba jednak to pierwsze, bo w pewnym momencie na scenę wyszło dziewczę, które zaśpiewało wolną piosenkę, bardzo osobistą, a tłum stał, jakby nieco skonfundowany, zupełnie nie było wiadomo, o co chodzi. Plus, niestety, wszyscy byli wściekle zmęczeni, a po karaoke miała być teoretycznie jeszcze jakaś dyskoteka… Jasne, były momenty, które łapały za serce, ale ogólnie zupełnie nie wiedziałam, co się z tym konwentem stało… Ja naiwne dziewczę, jeszcze nie wiedziałam, co będzie się działo dnia następnego…  Tak naprawdę największą radochę miałam na widok Richarda i Matta bawiących się najwyraźniej całkiem nieźle. Sami zresztą zobaczcie…