sobota, 28 marca 2015

Yyyy? Co to było?

OK, rozumiem, chwilowo mamy impas, jeśli chodzi o Znamię, Castiel nie ma co robić, łapmy się zatem za Crowleya. I mamusię. A ponieważ nie jesteśmy w stanie tym koszmarkiem wypełnić całego odcinka, dorzućmy go jako bonus do klasycznego Potwora Tygodnia. I wilk będzie syty, i owca cała. Przykro mi, szanowni państwo scenarzyści... tego, co wyszło, nie dało się po prostu oglądać. Rozumiem, spałam dzisiaj jakieś 5 godzin, ale jeśli ja się łapię na tym, że ziewam jak smok przy oglądaniu Supernaturala, jest źle, prawie tak źle, jak w przypadku Bloodlines.

 Dokładnie taką minę miałam przez cały ten odcinek.

Podzielenie czasu antenowego między Rowenę, Olivette i chłopaków zmagających się z zagwozdką w Kościele zaowocowało tym, że wątek potwora tygodnia, który mógł być całkiem zacny, został potraktowany skrajnie po łebkach. Właściwie niewiele w nim jakiegokolwiek dochodzenia ze strony Sama i Deana, mamy za to całe mnóstwo koszmarnych i dętych rozmów dwóch zakonnic – naprawdę, toż to w Shreku zapowiadało się lepiej, w dodatku Osioł miał zrobić jajecznicę! Ach, te nieszczęsne zdradzone przez mężczyzn serduszka... Od początku wiało mi tragedią w stylu „szlachcianka chciała z tym niewłaściwym, więc ją ociec do klasztoru wysłali...”, w dodatku te przebitki na szesnastowieczną Florencję były dosyć znaczące – nie robi się takich rzeczy w tym serialu, jeśli nie ma to jakiegoś uzasadnienia fabularnego. Oczywiście, same w sobie były absolutnie przepiękne, to światło i takie jakieś „miękkie ujęcia” w stylu renesansowych mistrzów, ale był to absolutny i bezwarunkowy spoiler. I tak mówiąc szczerze, siakioś ten duch bez sensu postępował – tyle czasu był uczepiony obrazu, a działać zaczął dopiero w momencie, kiedy zjawił się w Stanach Zjednoczonych? Ech... W dodatku, o ile dobrze pomnę, supernaturalowe duchy w większości jednak trzymały się konkretnego powodu do działania – w tym przypadku jasne, była to niewierność potencjalnego mężczyzny. Tylko dlaczego nasza urocza duszyca Isabella w pewnym momencie postanawia raczej opętać i ukarać księdza, który dał rozgrzeszenie przyznającemu się do sypiania ze wszystkim, co popadnie, Deanowi? Dotychczas jakoś jej to nie przeszkadzało, wolała zajmować się raczej osobami, które to cudzołóstwo popełniały... Imperatyw opkowy, bo inaczej zostałoby w cholerę czasu do końca odcinka, a ile można pokazywać Rowenę i Olivette? Wolę sobie myśleć, że chłopcy są w jakiś sposób zabezpieczeni przez opętaniem przez ducha, podobnie jak tatuaż chroni ich przed opętaniem przez demona, tylko... Tylko dlaczego nigdy nie ma o tym ani słowa? Totalnie i absolutnie bez sensu.

 Scenka jak u Leonarda...

Winchesterowie też raczej snują się po ekranie, tym razem etatową rolę męczennika na twarzy i duszy przejął Dean, tak padło. I tego, do cholery, nie rozumiem. Jeszcze w Halt & Catch Fire starszy Winchester dumnie oznajmia, że będzie walczył do końca, tymczasem już w następnym odcinku zaczyna sygnalizować, że coś jest nie tak – OK, w tym przypadku byłam w stanie to przełknąć, był tuż przed walką z Kainem, w której raczej miał sporą szansę polec na placu boju. Ale to, co dzieje się od dwóch odcinków, ta jakaś ogólna rezygnacja, jest znowu z czterech liter napisana! Teraz to Sam klepie bez końca to, że dadzą sobie radę, bo zawsze coś wymyślą. Zapętlili się, i – co gorsza – końca nie widać. W dodatku jest to takie bicie piany, bez sensu, bez szans na rozstrzygnięcie. Rozumiem, że będzie tak do końca sezonu, kiedy to objawi się jakaś tajemnicza księga, której przez setki lat nie potrafił odnaleźć Kain albo inny tajemniczy rytuał, który z odwłoka wyciągnie Crowley albo Rowena, bo przecież oni na pewno wiedzą coś, czego Pierwszy Zabójca nie mógł się dowiedzieć przez taki szmat czasu... *wzdech* Albo Metatron, o którym mi ostatnio Aletheiafelinea musiała przypominać, bo staram się usilnie nie myśleć o głównym wątku, zdecyduje się wreszcie mówić. Nie mogę, po prostu nie mogę... 

 W sumie dawno nie mieliśmy nic do czynienia z kościołem.

Szczerze mówiąc, miałam przy tym odcinku wrażenie, że mam do czynienia z kiepsko napisanym fanfikiem, w którym korzysta się z tego wykreowanego świata i leci po ogólnikach, bo jakoś napisać to trzeba, ale autorowi talentu zabrakło. Chłopcy są schematyczni, wykorzystuje się te najbardziej charakterystyczne ich cechy, by podkreślić, że to na pewno ta postać, a wszystko to tak bardzo kłóci się z tym, co się ostatnio dzieje, że aż zęby bolą. Jasne, Dean jest babiarzem i nawet na zakonnicy oko zawiesi, nie będzie też żywcem wiedział, co ze sobą zrobić przed Najświętszym Sakramentem, więc skinie głową, ale to wszystko jest takie bardzo wymuszone... To mi zresztą przypomina, jak kiedyś napisałam sucharowego fanfika, jak to Anioł Pański w postaci Castiela ni cholery nie wiedział, co zrobić ze sobą w Kościele i nie wiedział, kim jest niejaki Wojtyła. Tak, to ten poziom. Kiepski. Jednocześnie jednak mamy w gruncie rzeczy głębsze momenty, jak ten, gdy Dean oznajmia księdzu „I believe there is a God, but I’m not sure if he still believes in us.” Tak jak ten, w którym zaskakuje go prostota pokuty... Również rozmowa z zakonnicą w pewnym momencie zaczęła być nieco bardziej poważna. Nie wiem, może do tego ffa dorwało się dwoje autorów, ale redakcji, nawet najmniejszej, ewidentnie zabrakło. Oh wait, było dwóch scenarzystów. No kurde, widać.


 Tak bardzo nie mogą się zdecydować, jaki ten Dean ma być...

Co do Crowleya i Roweny, to ja już nie mam siły. Dlaczego, na bogów, dlaczego całe zakichane Piekło wie, że ta pani to mamusia szanownego Króla i nie dość, że przez setki lat przechodzi klimakterium, to jeszcze trzyma synka na bardzo krótkiej smyczy!!! Te występy Roweny na początku odcinka były tak bardzo melodramatyczne, że czekałam tylko, aż w tle pojawią się alpejskie łąki i inne takie... Poza tym boli mnie to, że ona ewidentnie jest po prostu głupia – albo się naprawdę nieźle maskuje. Rozumiem, że łapę na Olivette i tym artefakcie, o którym mowa, mogła chcieć położyć od dawna, jednak dała się poznać raz jeszcze po prostu jako okrutna idiotka. Jeśli Kowen rzeczywiście od dawna tak bardzo osłabł, to nie wierzę, że ona by o tym nie wiedziała, z całym zasobem magii, jaki ma do dyspozycji. Strasznie to, moim zdaniem, naciągane. Z drugiej strony, fakt jest faktem, że może być po prostu małą tchórzliwą gnidą, która wysunęła łepek z nory dopiero wtedy, kiedy poczuła siłę za sobą. A co by nie powiedzieć o Crowleyu, wciąż tą siłą jest. Mamy więc teksty o najgorszym z najgorszych i jego oddanej mamusi... Ratujcie!

 Yhmmm, Wielki Kowen zostaje wprowadzony i właściwie od razu miotnięty w kąt. Dziękujemy bardzo. Mam tylko nadzieję, że wiedźmy będą chciały się zemścić za Olivette. Btw, Teryl Rothery <3

Swoją ścieżką, zauważyliście, z jaką pogardą Olivette odnosi się do Roweny, która miałaby jakoby „zadawać się z demonami”? Chociaż w pierwszych sezonach wiedźmy były głównie powiązane z demonami (Malleus Maleficarum czy It’s a Great Pumpkin, Sam Winchester), to potem zaczęło się to powoli odsuwać i całkiem mi się takie uzupełnienie mitologii podoba! Ciekawa jestem, czy będzie nam dane w tym sezonie dowiedzieć się, skąd bierze się wiedźmia potęga i magia.

Ale wracając do naszych baranów, popchnięcie akcji w stronę Ludzi Pisma i pewnego bunkra sprawiło, że wyjątkowo miałam okazję powtórzyć za Roweną: „The Winchesters? Again with the Winchesters. Perpetually the Winchesters.” Noż do diabła, ileż można? Ponadto, jeśli Bunkrów na świecie jest kilka, znaczyłoby to, że nie wszyscy MoL zostali zniszczeni przez Abaddon. A jeśli nie zostali, to dlaczego nie ruszyli swoich szlachetnych czterech liter i nie udali się objąć dziedzictwa w Nowym Świecie? Jeśli nie dostaniemy wiążących odpowiedzi na te – jakże proste i oczywiste pytania, które się nasuwają – będzie to, niestety, kolejny smutny dowód na to, że Carver nie potrafi myśleć do przodu o więcej niż jeden sezon. Oczywiście, mam nadzieję, że będę zmuszona to odszczekać, ale póki co, wcale się na to nie zanosi...

 Crowley jest takim chomiczkiem. Lata bez sensu i w kółko.

Kręcę głową z takim ogólnym niesmakiem, mówiąc szczerze. Tak bardzo to było nijakie. Czy ja mogę prosić o przyzwoity odcinek głównowątkowy, który nie będzie ratowany przez guest stara, zresztą zmarnowanego bezsensownym ubiciem? Tak mało trzeba mi na ziemi...

PS: „The point of a demon possessing a living thing is to possess a living thing.” Naprawdę, chłopcy? A pamiętacie o swoim pierwszym demonie, którego celem istnienia były katastrofy lotnicze? 

Supernatural, 10x16 Paint It Black, scen. B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. J. F. Showalter, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Sheppard, R. Connell i inni.

poniedziałek, 23 marca 2015

Dzień jak każdy inny

Od razu przepraszam za opóźnienie w publikacji tej recenzji! Serial przeniesiono na środowy wieczór, więc obejrzeć można go było dopiero w czwartek, od piątku byłam wyjechana, a obiecane wi-fi w hostelu należało do kategorii „Science Fiction piętro wyżej”... Przy okazji – w związku z tą środą pewnie przeniosę już recki na soboty, lubię mieć czas na przemyślenie wszystkiego. 

 Poszukiwania trwają.

Wbrew moim przewidywaniom, po przerwie nie dostaliśmy odcinka związanego z głównym wątkiem, ale typowy MOTW. Zważywszy na jakość tych odcinków, jestem z tego naprawdę zadowolona, bo i ten nie zawiódł. Naprawdę, Supernatural ma przyszłość, jeśli tylko skupi się na tym, a nie na wydumanym głównym wątku.

Oczywiście, nie jest tak, że temat zniknął całkowicie i to naprawdę spory plus. Często ostatnio bywało, że w pojedynczych epizodach nie było najmniejszej wzmianki o głównym problemie sezonu i niezmiennie mnie to irytowało, bo gdzie te czasy, gdzie najmniejszy fragment dialogu odnosił się do całości (moim ulubionym przykładem pozostaje tu niezmiennie owo „I’m sorry” Mary Winchester w Home). Tutaj widzimy, że Sam nie odpuszcza, próbuje znaleźć rozwiązanie kainowego problemu, choć zabiera się za to, moim zdaniem, nieco idiotycznie. Siedzi w końcu w największej bibliotece nadprzyrodzonego, jaka istnieje, a rozwiązania szuka w Internecie... taaaaak... Nie mogę jednak pojąć, dlaczego te poszukiwania prowadzi w tak wielkim sekrecie przed Deanem, przecież to oczywiste, że żaden z nich nie odpuści, każdy na swój sposób – Sam będzie grzebał w źródłach, Dean będzie walczył z ciężarem, jaki na niego spadł. Choć możliwe, że rodzajowa scenka w czytelni Bunkra była potrzebna głównie po to, by rzucić dawno niesłyszany sytuacyjny dowcip pornosowy. I jakkolwiek by to nie zabrzmiało, stęskniłam się za tymi sucharami.


 Biedny Dean znowu nie dostał ciasta, ale przynajmniej skosztował krem. Strasznie mi się podobało, jak niewinnie wsadzał palec do paszczy, wychodząc z biura szeryfa.

Dowcipy rzuca oczywiście Dean i powiem szczerze, prowadzony w ten sposób, jak w tym odcinku, szalenie mi się podoba. Widać, że Znamię na nim ciąży, widać, że walczy ze sobą. Scena na początku, kiedy naciska na Sama, by ruszali już zaraz, za 10 minut, przypomina mi jednak tę niecierpliwość, którą wykazywał na końcu sezonu 9, która była znakiem tego, że Znamię definitywnie przejmuje nad nim kontrolę. Wtedy Dean właśnie zabił Abaddon, tutaj jesteśmy tuż po zabiciu Kaina, które chyba ma zdecydowanie większy ciężar gatunkowy, więc obawiam się, że starszy Winchester jest na granicy. W przeciwieństwie jednak do ostatniego sezonu walczy, by utrzymać pion, nie zamierza się poddawać. Widać to chociażby w rozmowie z Cole’em, stanie się potworem oznacza ostateczną rezygnację. A powiedzmy sobie szczerze, tego żaden z Winchesterów nie ma we krwi.

 Przyznam bez bicia, była to dla mnie jedna z najcięższych scen w SPNie.

Dlatego szczerze obawiam się tego, co zrobi Sam. Od drugiego sezonu doskonale wiemy, co bracia są w stanie zrobić dla siebie, a Znamię Kainowe to wyrok, chyba nawet gorszy niż wyrok śmierci. Bo jeśli Dean zostanie zabity, zmieni się w demona; jeśli będzie żył, prawdopodobnie – jak w przypadku Kaina – stanie się wiecznym wędrowcem, więc i tak utraci brata, rodzinę, to, dla czego obecnie walczy. Mam wrażenie, że Sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę i dlatego nie odpuści, będzie przeszukiwał wszelkie dostępne źródła, bo może w końcu natrafi na jakiś najmniejszy fragment informacji, która pomoże mu ocalić brata. Co jednak... jeśli takiego nie ma? Bardzo nie podobała mi się dziwna mina Sama na samym końcu odcinka... co on kombinuje? W promo odcinków pohiatusowych słyszałam crowleyowe „I’ve got the Winchesters where I want them.” I jakkolwiek obecny Crowley to cień starego, może tak naprawdę ma Plan, mimo tego, że Winchesterowie zrobili go, mówiąc kolokwialnie, w konia. Może jesteśmy w punkcie, w którym dotrze do Sama i zaproponuje rozwiązanie? Winchester na sprzedaż duszy na pewno nie pójdzie, ale jest tyle rzeczy, które może dać w zamian... Pewnie przekombinowuję, ale nie moge się pozbyć wrażenia, że coś jest na rzeczy. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo inne rozwiązanie jest definitywnie zbyt przerażające...

 TA mina Sama. Już się boję.

Niezmiennie pozostaje nim pytanie, które zadano nam na początku sezonu – „Who’s the real monster?” W kontekście tego odcinka odpowiedź nie jest taka prosta, bo poruszono go na kilka sposobów. Choćby kwestia tego, kiedy człowiek staje się potworem. Czy wtedy, kiedy zostaje w pewien sposób „zarażony” czy wtedy, gdy poddaje się temu pragnieniu? Co jeśli się poddaje? Czy tak naprawdę jest potworem, czy jest ofiarą potwora? Co z tymi, którzy stali się potworami, by w jakiś sposób pomóc komuś, na kim im zależało? Te wszystkie problemy zostały poruszone w tym odcinku, nie tylko przez Cole’a i Deana i tak naprawdę nie ma na nie prostej i czytelnej odpowiedzi. Podobnie jak Jack Montgomery w Metamorphosis, tak i tutaj głęboko współczułam Kitowi, który się starał jak mógł, by nie skrzywdzić nikogo, a zwłaszcza swojej żony, jednak nie był w stanie przezwyciężyć potwora ukrytego w sobie, a mówimy o zaprawionym w bojach wojskowym! 
 
 Nie do końca jednak rozumiem, dlaczego akurat krew miałaby ostatecznie zaspokoić pragnienie... 

Tak naprawdę sam był ofiarą, on nie wybrał tej drogi jak wiele innych potworów, które w Supernaturalu poznaliśmy. Był zdecydowanie słabszy niż Cole czy po prostu miał tego pecha, że Winchesterowie stanęli na jego drodze później, kiedy już pogrążył się w szaleństwie? Ten odcinek, podobnie jak kilka innych w tym sezonie, nie daje łatwych odpowiedzi, bo tak naprawdę ich nie ma. Nie ułatwia też odniesienie do sytuacji braci Winchesterów, bo choć na dotychczasowe standardy to Dean, posiadacz/nosiciel Znamienia, jest potworem, jego brat zaś człowiekiem, to jednak Dean wykazuje więcej ludzkich odruchów niż Sam, to jemu zależy na tym, by znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie i to on wykazuje się cierpliwością. To on odmawia kontynuacji elektrowstrząsów, bo może to kosztować Cole’a życie, a przecież musi istnieć rozwiązanie tej sytuacji, każdy ma słaby punkt. Sam pragnie załatwić sprawę i prawdopodobnie powrócić do swoich, bezowocnych przecież, poszukiwań. Kto zatem jest prawdziwym potworem?

 Cierpliwość Deana w tym odcinku... Bogini, jak mi go strasznie żal.

Podoba mi się, że wrócono do postaci Cole’a i to w dodatku w takim kontekście. Wiemy, że chłopcy przekonali go co do zasadności poczynań Deana te x lat temu, jednak „uwierzyć” a „wiedzieć” to dwie różne rzeczy. Cole już wie, co to znaczy stać się potworem, choć się nie poddał i postanowił walczyć dalej. Nie byłam specjalną fanką tej postaci, jednak ładnie nadano jej głębię i pozwolono na prawdziwe zrozumienie problemu. Pamiętam, że zastanawialiśmy się wszyscy, czy Cole zostanie łowcą, w kontekście tego odcinka mam wrażenie, że niekoniecznie. On zdecydowanie docenia znaczenie rodziny, docenia fakt jej posiadania i doskonale orientuje się, jak niewdzięczna jest praca łowcy. Za nią nie dostaje się medali, za nią dostaje się większą szansę na przyspieszone zejście z tego świata, konflikt z prawem, ból i rozpacz. I tak dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc, kiedy jest się łowcą, nie ma co liczyć na chwilę wolnego, chwilę oddechu. Przecież dla wszystkich, których Winchesterowie spotykają, taka sytuacja jest czymś mocno nadzwyczajnym, dla nich – dzień jak co dzień, może być co najwyżej nieco bardziej zwariowany.

 Śliczne ujęcie. I jakkolwiek Cole mnie wcześniej wkurzał, w tym odcinku był rewelacyjny.

Ten odcinek całkiem ładnie pokazał też pewną bezradność łowców, jeśli stają w obliczu czegoś nowego, zupełnie nieznanego. Owszem, na piewszy rzut oka mieli do czynienia z robalem khan, jednym z bardziej przerażających twórów Matki Wszechrzeczy (Rufus! *szlocha w kąciku*), jednak zmutowaną jego odmianą. Proces rozwiązywania zagadki i wynajdywania słabych punktów przeciwnika wydaje się jedną z najtrudniejszych rzeczy, z którą łowcy mają do czynienia. Tutaj nie było tak ciężko, w końcu potwór pochodził z okolic pustynnych i wchłaniał wszelkie płyny z ciała nosiciela, jednak zapewne nie raz i nie dwa łowcy trafiają na coś nieznanego. Mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać, jakimi ofiarami okupione były te wszystkie słabe punkty potworów, które poznaliśmy od pierwszego sezonu. Świat potworów zmienia się bowiem bez końca, jak widzimy chociażby w tym przypadku, mutują bez ustanku, w zależności od otoczenia i warunków, w jakich przyszło im przybywać. Bardzo ładne uzupełnienie mitologii.

 A na zakończenie Domek w Głębi Lasu :)

To był naprawdę dobry odcinek, prowokujący do namysłu. Podoba mi się również to, że od jakiegoś czasu dostajemy postaci wracające nie tylko po to, by malowniczo rozbryzgnąć się na ścianie, ale by coś zrobić. Nie jestem fanką Charlie, ale miło, że nie dzieli ona, przynajmniej chwilowo losu Sarah Blake, cieszy mnie również to, że Cole pojawił się i przeżył, bo zaczyna ewoluować w naprawdę interesującą jednostkę. Oby tak dalej!

Supernatural, 10x15 The Things They Carried, scen. J. Klein, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, T.A. Wade i inni.

piątek, 13 marca 2015

Monotematycznie: Kain apokryficznie i odrobinę kanonicznie...

Faktycznie, Niebiosa spadły mi na głowę i to niekoniecznie w postaci przystojnych aniołów, a ostatnie parę dni spędziłam zaczytując się w różnych ciekawych dziełach, z których przetłumaczona dziewiętnastowieczną angielszczyzną Księga Henocha sprawiła mi chyba największą radochę. Tak, nadciąga wystąpienie, wprawdzie nie konwentowe, ale chyba bardziej stresujące, bo na konferencji, a tego jeszcze nie przerabiałam. Chodzę więc i obgryzam pazurki, czytam smakowite kawałki i gęba mi się śmieje, a czasami to wręcz śmieję się pełną gębą rżę i tylko się próbuję powstrzymywać, bo w czytelni tego nie lubią... Poważnie, jeśli będziecie mieli paskudny humor, to sięgnijcie po książkę księdza Aleksandra Posackiego pod tytułem Inwazja neopogaństwa. Dowiedziałam się z niej, że Harry Potter to afirmacja Aleistera Crowleya, a numerologicznie... coś tam. Nie pamiętam, mózg mi się przegrzał. 

Ja jednak nie o tym chciałam. Będąc nadal w ciężkiej żałobie po Kainie, jak młody pelikan łykałam wszystkie wzmianki o tej postaci, na które natykałam się podczas moich poszukiwań i radośnie stwierdzam, że było ich sporo, w dodatku rzucają interesujące światło na wydarzenia ostatniego odcinka.
 

Pamiętacie, co tak naprawdę sprawiło, że chłopcy postanowili zakończyć kainową pielgrzymkę na tym łez padole? Dokładnie, jego obsesyjne pragnienie usunięcia wszystkich ludzi od niego pochodzących. Wiemy, że tego dosyć sporo było, skąd jednak ten pomysł?

Otóż scenarzyści nasi po raz kolejny udowodnili, że co jak co, ale albo lekcje odrabiają naprawdę porządnie, albo mają solidny team researcherów. Wspominana już na początku Księga Henocha zawiera bowiem wybitnie interesującą nas w tym kontekście scenę. Oprowadzany przez kolejnych aniołów, w tym akurat przypadku przez niejakiego Rafała, patriarcha Henoch zawitał do miejsca pobytu dusz ludzkich, w którym oczekują one Sądu Ostatecznego. Usłyszał też czyjeś żałosne zawodzenie i zapytał anielskiego przewodnika, kto zacz i dlaczego rozpacza. Jaką uzyskał odpowiedź? „To jest duch, który wyszedł z Abla, którego zabił Kain, jego brat. Będzie on się skarżył na niego tak długo, aż jego pokolenie zostanie starte z powierzchni ziemi i spośród potomstwa ludzi jego potomstwo zaginie" (1 Hen 21,7). Przyznam szczerze, zawiesiłam się przez chwilę. Wybaczcie daleko posuniętą interpretację, ale wychodzi na to, że supernaturalowe siły wyższe (hej, co z tym Bogiem? nadal siedzi na erotycznym czacie z Dominą Magdą?) spełniły pragnienie duszy Abla w sposób dosyć przewrotny – to Kain miałby być tym, który usunie swe potomstwo z powierzchni Ziemi. Wiecie co? Podoba mi się ta koncepcja, niczym głaz. To naprawdę ładny głaz.


Równie podoba mi się, choć to już może niekoniecznie pasuje do Supernaturala, sugestia, że Adam i Ewa od samego początku zdawali sobie sprawę z tego, że urodzą dziecko okrutnika i zabójcę. Ciekawy fragment odnaleźć można w Vita Adae et Evae, opowiadający o życiu prarodziców po wygnaniuz Raju. Otóż tuż po urodzeniu Kaina Adam, służący żonie za położną, położył dziecko na trawie. Niemowlę, zaciskając garstki, wyrywało zielone źdźbła, a miejsca te pozostały już na zawsze jałowe. Objawiający się znienacka (jak to zwykle bywa) anioł oznajmia świeżo upieczonym rodzicom, że oto urodził się „Kain Bezbożny, który stanie się niszczycielem dobra (...) goryczy, nie słodyczy.” Jakiś czas później Ewa opowiada mężowi swój sen: „Panie mój Adamie! Gdy spałam, ujrzałam w widzeniu nocnym jak krew mojego syna Abla płynie w ustach mego syna, Kaina, jego brata i pije on bez litości jego krew! Abel prosił go, by zostawił trochę, lecz on nie słuchał go. Wypił jego krew do końca!” Hmmm, któż to zazwyczaj komunikował się ze swoim ludem poprzez anioły i sny? Naprawdę, starotestamentowy Bóg to kawał drania, od samego początku torturował Adama i Ewę świadomością, kim będzie ich najstarszy syn!


Swoją drogą, w tym kontekście św. Jan nieco za mocno pisał o Kainie: (...) Kain, który pochodził od Złego i zabił swego brata. A dlaczego go zabił? Ponieważ czyny jego były złe, brata zaś sprawiedliwe” (1J 3,12). Po pierwsze, to Bóg zesłał prarodzicom takiego, a nie innego syna, a po drugie... Jak się zachować, jak od dziecka jesteście przeznaczeni do tego straszliwego czynu? Swoją drogą, ciekawe, czy Adam i Ewa byli w stanie powstrzymać się od złośliwych uwag i faworyzowania drugiego syna, jeśli wiedzieli, że pierworodny jest zły? I święty by nie wytrzymał. 

A na końcu mało optymistyczne zakończenie z Księgi Jubileuszów. Wedle tego apokryfu Kain wcale nie wałęsa się bez końca po Ziemi, czekając na tego, kto zaryzykuje siedmiokrotne przekleństwo i go zabije. Rok po śmierci Adama zginął bowiem i on, przygnieciony kamieniami z zawalonego domu. Spełnienie starotestamentowej zasady – Oko za oko, ząb za ząb, bo przecież Abla uderzył kamieniem...


No dobrze, teraz sama sobie to zrobiłam... Kain... dlaczego oni zabili Kaina... Ech... Zatem tym mało optymistycznym akcentem kończę.

niedziela, 8 marca 2015

Moje ukochane SPNowe kobitki....

Przepraszam Was za tekst raczej późnawo w tym tygodniu, ale to były bardzo zajęte dni. Zaczyna się chyba powoli sezon turystyczny, więc jako przewodnik mam wreszcie robotę, poza tym przygotowuję się do pewnej konferencji, która odbije się tutaj echem w ciągu najbliższych dwóch tygodni – będę desperować tudzież dzielić się znaleziskami... ale póki co...

Póki co mamy 8 marca, Dzień Kobiet. Z tej okazji zrobiłam sobie malutkie zestawienie 10 moich ukochanych kobitek spnowych. Zestawienie jest wysoce subiektywne, więc wybaczcie mi ewentualny brak ulubienic tłumu, do których sympatii nadmiernej nie czuję. To co? Zaczynamy?

10. Sarah Blake


Wprawdzie sezon pierwszy obfitował w klasyczne ratowane dziewoje, jednak Sarah naprawdę ciężko zaliczyć do tych bezradnych mdlejących dziewczątek, czekających na dwóch przystojniaków, by przyszli i uratowali. Przesympatyczna, mądra, śliczna i bardzo odważna, bez wątpienia wywarła duży wpływ na potrzebującego prawdziwej damskiej sympatii Sama. No i – co równie ważne – do pewnego momentu stanowiła zaprzeczenie supernaturalowej zasady „Sleep with Sam Winchester and die.” Niestety, niewiele innych zostało scenarzystom do wyboru, kiedy w 8x22 Crowley postanowił po kolei wykańczać ocalonych przez Winchesterów. Zważywszy na to, że niewiele się zmieniła od czasu Provenance, nie mogłam jej odżałować, bo to taka wspaniała postać. Nie można było odstrzelić na przykład Becky? 

9. Eleanor Visyak


Doktor Visyak zyskała moją olbrzymią sympatię już w momencie, kiedy okazało się, że była tzw. „kobietą z przeszłością”, a do tej przeszłości należał również jeden z moich absolutnych ulubieńców, Bobby Singer. Posiadanie w piwnicy jednego ze średniowiecznych mieczy do ubijania mitycznych bestii jeszcze bardziej mi tę postać przybliżyło. A jeśli dodać do tego fakt, że nie zabiła Deana za zniszczenie bezcennego artefaktu... Kiedy wyszło na jaw, że Eleanor wcale nie pochodzi z Milwaukee, szczęka mi opadła i wykonałam szalony taniec radości – kolejny potwór, który potworem właściwie nie do końca jest! Już nie wspomnę o coolness factorze postaci, której przyszło zgładzić H.P. Lovecrafta! Wielka, olbrzymia szkoda, że przyszło jej zginąć...

8. Pamela Barnes


Pamela oczarowała mnie niemal od samego początku swoją bezkompromisowością, odwagą i tym, że absolutnie nie kryła się z tym, że chętnie by z chłopcami ten tego... Fakt, że po obrażeniach doznanych od Casa nie wycofała się z biznesu, a wręcz przeciwnie, wykorzystała wszystko na swoją korzyść, wywołał u mnie absolutnie olbrzymi uśmiech. Oczywiście, jak to powiedział Crowley, ludzie w otoczeniu Winchesterów mają paskudny zwyczaj szybko schodzić z tego świata, więc i Pameli było pisane. Mimo tego, zawsze chciała im pomóc. Fajnie, że w niebie trwa nieustający koncert. 

7. Linda Tran


Wprawdzie pierwsze pojawienie się pani Tran nie było specjalnie powalające, w sezonie ósmym okazała się prawdziwym twardzielem! Do dzisiaj w pamięci mam niesamowite wydarzenia What’s Up, Tiger Mommy? i to, jak łatwo była w stanie zaakceptować wszystko, co się wydarzyło, by tylko chronić swoje dziecko. Nieważna dusza, nieważne życie, ważny był tylko Kevin i tylko dla niego nie załamała się mimo uwięzienia. Niepozorna kobieta z wielkim charakterem. Chylę czoło i, szczerze mówiąc, czekam na powrót. Bo to znakomita postać.

6. Donna Hanscum


Kolejna babka z jajami! Choć w The Purge była postacią raczej komiczną, tak w Hibbing 911 pokazała, że nie bez powodu została szeryfem. Miła i serdeczna, tracąca głowę w obecności swojego ex i starająca się żyć ze wszystkimi w doskonałych stosunkach, jest jednak fachowcem i potrafi zrobić wszystko, czego wymaga od niej sytuacja. Jedna z dwóch osób, które chciałabym widzieć w supernaturalowym spin-offie. Plus, ze względu na charakter, chyba najbardziej zbliżona do mnie postać, chciałabym być tylko pewna, że byłabym w stanie upitolić łepetynkę wampirowi...

5. Ruby


Nieistotne, która wersja, lubie obie, choć każda z ich jest na swój sposób unikalna, a do drugiego wcielenia czuję olbrzymią słabość, ale to przez Gen. Sama postać... wow, czapki z głów! Podpisuję się wszystkimi mackami pod tym, co wykrzyczała nasza demonica w finale czwartego sezonu – „I am AWESOME!”. Zdecydowanie. Samodzielnie wykonując najistotniejsze zadanie w historii Piekła, balansując po naprawdę wysoko zawieszonej linie... Brawo!  Majstersztyk, po prostu majstersztyk.

4. Lisa Braeden


Lisa jest postacią skrajnie niedocenianą, wiele fanów wypomina jej brak tolerancji względem Deana w późniejszych odcinkach sezonu 6, zapominają jednak o tym, co była w stanie dla rzeczonego Winchestera uczynić. Pamiętacie, kiedy pojawił się na progu Lisy? No właśnie, zaraz po tym, jak jego brat skoczył do Piekieł, samotny, zrozpaczony i pragnący ciepła. Przecież wiemy, co definiuje Deana – Sam. Jednak to właśnie Lisa była tą osobą, która zaakceptowała go, przeżyła swoje, próbując przywrócić go do normalnego świata (co zostało rewelacyjnie opisane w One Year Gone, choć na ogół supernaturalowe książki nadają się psu na budę), a wreszcie – próbując pogodzić życie kobiety łowcy i bezpieczeństwo syna. Rozumiem, dlaczego wyrzuciła Deana ze swojego życia, choć widać było, że robi to naprawdę z wielką przykrością. Zważywszy, jak duży błąd Dean zrobił, prosząc Casa, by wymazał siebie z pamięci Braedenów, a nie na odwrót, mam nadzieję, że nie ujrzymy Lisy jeszcze raz tylko po to, by zginęła – jak to się stało we wspomnianym wyżej przypadku Sarah.

3. Ellen Harvelle


Kolejna kopiąca tyłki mać! Strasznie mi się ta postać spodobała od samego początku, bo nie była jedynie tą wierną czekającą towarzyszką, ale potrafiła chwycić sprawy w swoje ręce! Prawdopodobnie wychowałaby Winchesterów nie gorzej od Bobby’ego, a prawdopodobnie byliby nieco mniej dysfunkcyjni. Choć ona i Jo stanowiły typowy przykład przepaści pokoleniowej, na każdym kroku wyczuwało się między nimi olbrzymią miłość, którą potwierdziły tylko wydarzenia Abandon All Hope. Ze względu na tę scenę, nie jestem w stanie tego odcinka oglądać zbyt często, no, może poza początkiem, z wiadomych przyczyn. Jej epizod w alternatywnej rzeczywistości My Heart Will Go On złamał mi serce.

2. Bela Talbot

Złodziejka, kanciarka i oszustka. Kobieta fatalna pełną gębą, ale przecież, jak to w Supernaturalu, nie postać całkowicie płaska czy jednoznaczna. Wiemy, jaka była przeszłość Beli, wiemy, dlaczego sprzedała duszę i to sprawia, że jest jedną z najbardziej tragicznych postaci supernaturalowych. Bo tak naprawdę – czy miała jakiekolwiek wyjście? Obawiam się, że nie bardzo. Próbowała jednak do samego końca odejść w wielkim stylu, a najbardziej – w ogóle. Jeśli ktoś wspomina o wspaniałych postaciach kobiecych w SPNie, ja myślę przede wszystkim o Beli i o...

1. Jody Mills


Mój absolutny numer 1, od lat pozostający również w czołówce wszystkich moich ukochanych postaci. Choć twórcy niejeden raz bawili się koncepcją jej wykończenia, na szczęście dotychczas cały czas żyje i walczy. Podobnie jak w przypadku Ellen, bycie wojowniczką nijak nie przeszkadza jej w byciu prawdziwą kobietą – zarówno w kwestii uczuć romantycznych, jak i macierzyńskich. Zachowuje się wprawdzie z olbrzymią rezerwą w stosunku do osób jej nieznanych i irytujących, ale to pięknie pokazana naturalna konsekwencja wszystkiego, co się tej postaci przydarzyło... Poza tym, nie ukrywajmy, z jakiegoś powodu nawet Crowley postanowił przed próbą zgładzenia Jody, najpierw zjeść z nią kolację i trochę naszą panią szeryf pobajerować... A jeśli Król Piekieł wybrał sobie taką randkę, kimże ja jestem, by kwestionować ten wybór?